Tampony rozdziewiczają, a chłopcy są jak tygrysy. Jak polska szkoła „wychowuje do życia w rodzinie”?

edukacja seksualnagenderKasia Babis
LGBT
seksualnośćszkoławychowanie
wychowanie do życia w rodzinie
Kasia Babis
| 21.10.2021 | 1 komentarz
Tampony rozdziewiczają, a chłopcy są jak tygrysy. Jak polska szkoła „wychowuje do życia w rodzinie”?
Zdroj: Shutterstock

Czy wychowaniem można zastąpić edukację, a seksualność to synonim życia w rodzinie? Od lat toczą się dyskusje na temat tego, jak uczyć dzieci o płci, dojrzewaniu i seksie i wygląda na to, że polskie szkolnictwo nieprędko wyrwie się ze swoich skostniałych, oderwanych od rzeczywistości struktur. Lekcje wciąż prowadzą przypadkowi nauczyciele i katecheci, dzieci wciąż traumatyzuje się pokazami pełnego przekłamań filmu „Niemy krzyk” i dezorientuje w tematach tak kluczowych jak antykoncepcja. Nic dziwnego, że wiedzę na temat seksu wolą czerpać z Internetu lub Netflixa.

Lekcje wychowania do życia w rodzinie wprowadzono do polskich szkół w 1999 roku. Od tamtej pory przyzwyczailiśmy się do myślenia o nich jako namiastce edukacji seksualnej w skostniałym systemie polskiego szkolnictwa. kompromisie, dzięki któremu dzieci, za zgodą rodziców, mogą poznać podstawowe pojęcia związane z płcią. Jednak wszyscy, którzy załapali się na ten „kompromis” w procesie edukacji, wiedzą, że to założenie mocno na wyrost. To, czego dowiemy się z lekcji WDŻ jest czystą ruletką. Do ich prowadzenia oddelegowuje się nauczycieli o różnym stopniu przygotowania, od polonistów po katechetów. Zakres przekazywanej wiedzy też jest szeroki i zwykle dość luźno powiązany z programem. Sam format zajęć jest niezobowiązujący – w końcu można się z nich bez konsekwencji wypisać w każdej chwili. To oczywiście pozwala uczniom je lekceważyć, ale też daje przestrzeń nauczycielom do naginania programu i swobodniejszego decydowania o tym, jaką wiedzę przekazać. Czasem jest to jedyna furtka, którą można wprowadzić do szkoły rzetelną wiedzę na temat seksualności. Ale czasami prowadzi do tego, że dzieci wychodzą ze szkoły jeszcze bardziej zdezorientowane. I wygląda na to, że przez ponad dwadzieścia lat niewiele się w tej kwestii zmieniło.

Tatuś bije mamusię to dziewczynka chce być chłopcem

O to, jak realizowanie programu WDŻ wygląda w praktyce pytałam uczniów i świeżo upieczonych absolwentów polskich szkół. „Skupiono się głównie na tradycyjnym modelu rodziny. Pamiętam, że pani łączyła nas w losowe grupy, wybierała dwie osoby w każdej z nich, a następnie ogłaszała te dwie osoby rodzicami. Pozostali mieli być dziećmi” – pisze szesnastoletni Krzysztof o lekcjach wychowania do życia w rodzinie w jego szkole w Warszawie. „Jeśli chodzi o jakąkolwiek wiedzę o orientacjach, antykoncepcji, aborcji, bezpłodności, to raczej nie przypominam sobie, aby cokolwiek takiego było nawet wspomniane.”

Dziewiętnastoletni Dominik również uczył się w Warszawie. „Pewnego razu do szkoły przyjechali edukatorzy z katolickiego programu Archipelag Skarbów, którzy prowadzili zajęcia z opanowania tygrysa. Głównie odnosiło się to do chłopców, którzy według tych edukatorów mieli odczuwać popęd gwałcicielski, kiedy tylko jakaś dziewczyna okaże im afekcję. I że chłopiec wtedy jest skory do rzucenia jej w krzaki i zgwałcenia. Pamiętam dobrze scenę z prezentacji na rzutniku w której nad dziewczyną i chłopakiem pojawiają się serduszka symbolizujące miłość/zauroczenie, a nagle w środku serca nad chłopakiem pojawia się w innym kolorze kółko, które miało symbolizować ten właśnie popęd seksualno-gwałcicielski.”

Najgorzej, że wtedy nie miałam pojęcia, że to bzdury, i rok później z serialu na Netflixie dowiedziałam się, że ludzie podczas okresu uprawiają bez większych powikłań.

Piętnastoletnia Ania z Wrocławia opisuje próby wyjaśnienia klasie czym jest transpłciowość. „Dowiedzieliśmy się, że jeżeli tatuś bije mamusię to dziewczynka chce być chłopcem i to tak działa.” Uczniowie usłyszeli również, że każda osoba w rodzinie ma jakąś rolę i, dla przykładu, finansami powinien zajmować się ojciec.

„Kiedy chodziłam do gimnazjum, zajęcia prowadził stary facet, historyk” – wspomina siedemnastoletnia Inga z kolejnej warszawskiej szkoły. „Chodziły na nie same dziewczynki, lat 14. Przez większość czasu było po prostu nudno, ale raz wyrwało mnie z letargu stwierdzenie, że kobieta w czasie okresu jest nieczysta, że seks wtedy może wywołać śmiertelne choroby i że jedyny kto taki seks uprawia to alkoholik gwałcący żonę bez zwracania uwagi na cykl. Najgorzej, że wtedy nie miałam pojęcia że to bzdury, i dowiedziałam się że ludzie seks podczas okresu uprawiają bez większych powikłań rok później z serialu na Netflixie.”

Lekcje WDŻ w swojej szkole lepiej wspomina Jakub, głównie dlatego, że ich po prostu nie było. „Moja szkoła miała luźne podejście. Wszystkim uczniom z kierunków biologicznych oferowano uczęszczanie na dodatkową biologię zamiast WDŻ żeby nie marnować czasu” – wspomina tegoroczny maturzysta z Biłgoraja.

Maja w 2017 roku skończyła gimnazjum, do którego uczęszczała w powiecie malborskim. Rok wcześniej, ze względu na trwające w całym kraju Czarne Protesty, jej nauczycielka WDŻ skupiała się głównie na temacie aborcji. „Rozdawała nam figurki płodu w dwunastym tygodniu rozwoju i wskazując na niego mówiła: ojeju patrzcie, ma już rączki, ma już paluszki, ma już główkę. Później pytała każdą z nas czy zabiłybyśmy taką istotkę, a każda odpowiedź poza nie, nigdy spotykała się z oburzeniem. Opowiadała jakim wypaczeniem jest aborcja i że osoby, które dokonały aborcji nie są prawdziwymi kobietami, bo prawdziwa kobieta kocha swoje dzieci. Puszczała animacje ukazujące rozrywanie ciała płodu szczypcami i potem wciąganie go jakąś rurą. Temat antykoncepcji został poruszony raz, oczywiście w kontekście tego, że każda antykoncepcja poza kalendarzykiem to aborcja a więc mordowanie niewiniątek. Poza tym była jedna godzina zajęć, na których nauczycielka zaprezentowała jak przykleić podpaskę do majtek. W ramach tego dowiedziałyśmy się też, że tampony niszczą błonę dziewiczą, a kto chciałby żonę bez błony dziewiczej? Lekcje były podzielone na grupy dla chłopców i dziewczynek i z tego, co się dowiedziałam od kolegów z klasy, na ich zajęciach krucjatę antyaborcyjną udało się zastąpić krucjatą antymasturbacyjną z hasłem masturbacja to grzech na sztandarach.”

 

Czy dobrze wspominasz lekcje WDŻ?

O lekcjach WDŻ rozmawiałam też z dwudziestoletnią Wiktorią, która uczyła się w małej miejscowości pod Szczecinem. Podzieliła się też ze mną notatkami z zajęć, których, pomimo schludnego pisma, nie byłabym w stanie rozszyfrować bez jej pomocy. „Zacznę od tego na górze. Nauczycielka kazała nam wypisać różne zwierzęta w dowolnej kolejności, a później mieliśmy przypisać im odpowiednie znaczenia. Na koniec okazało się, że ma to reprezentować naszą piramidę wartości. Jak widzisz, dla mnie najważniejszy jest honor i duma, później pieniądze, a dopiero na końcu rodzina. Bo na górze jest koń a na dole tygrys.” Im głębiej zaglądam w notatki, tym wszystko staje się jeszcze mniej jasne. „Tu pani znów podała nam nazwy zwierząt, a my mieliśmy napisać pierwsze skojarzenia, które przyszły nam na myśl. Później podała nam znaczenia zwierząt. Dzięki temu dowiedziałam się, że moje życie jest szumiące, wróg jest biegnący, a mój partner jest przeciągający się.”

 Na ostatniej kartce wypisane są już nie tylko nazwy zwierząt, ale również, z jakiegoś powodu – napojów. „Mieliśmy za zadanie dopisać pierwsze skojarzenia, które wpadną nam do głowy. Następnie znów otrzymaliśmy znaczenia. Wygląda to bardzo smutno i żałośnie, szczególnie gdy patrzę na sok jabłkowy, który opisałam jako zdrowy, słodki i od czasu do czasu chłodny. Jak się okazało, ma to symbolizować mój stosunek do seksu.”

Czy z tak prowadzonych lekcji dzieci są w stanie wynieść jakąkolwiek sensowną wiedzę na temat ciała i seksualności? Problem w tym, że wychowanie do życia w rodzinie z założenia nie ma nic wspólnego z edukacją seksualną. W samej podstawie programowej zakłada się, że uczeń powinien być w stanie rozpoznać i wskazać różnicę między jednym a drugim. W założeniu WDŻ nie jest zastępstwem dla rzetelnej edukacji seksualnej, ale jej przeciwieństwem; narzędziem w czymś, co przez przedstawicieli władzy uważane jest za wojnę kulturową. 

Wstyd ochorną przed uprzedmiotowieniem

„Wychowanie do życia w rodzinie” to nie tylko zgrabny eufemizm. W samej nazwie przedmiotu zawiera się przekonanie o tym, że wszystko, co związane z seksualnością, jest tylko niewielkim aspektem prawdziwego przeznaczenia młodej osoby: małżeństwa, prokreacji i pracy opiekuńczej. „Wartości rodzinne” znajdują się już w pierwszym punkcie listy celów kształcenia podstawy programowej, a na kolejnych stronach odmieniane są przez wszystkie możliwe przypadki. Zawarcie małżeństwa określane jest jako „potrzeba”, którą uczeń powinien umieć „uzasadniać”, tak samo jak wymienić argumenty („biomedyczne, psychologiczne, społeczne i moralne”) za tym, że inicjacja seksualna powinna nastąpić wyłącznie w małżeństwie. Podstawa zakłada, że uczeń „potrafi wymienić i uzasadnić normy chroniące życie małżeńskie i rodzinne sprzeciwić się naciskom skłaniających do ich łamania”. Takie podtytuły jak „życie jako fundamentalna wartość” również nie pozostawiają złudzeń co do ideologicznego przekazu programu. Po stwierdzeniu, że uczeń powinien być w stanie wyjaśnić, co to znaczy, że życie jest wartością, od razu pojawia się fragment o prokreacji i rodzicielstwie. Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, pojawiają się również takie określenia jak „okres życia dziecka w fazie prenatalnej”, a antykoncepcję i zapłodnienie in vitro rozważa się głównie pod kątem „aspektów moralnych”.

Równie niepokojące są podpunkty z rozdziału o intymności, gdzie wymienia się „wstyd jako ochronę przed uprzedmiotowieniem”.

Niektóre punkty mają zabarwienie wręcz antynaukowe. Czerwone lampki zapala rozdział „naprotechnologia”. Czy szkoła powinna promować ten marketingowy stunt szumnie nazywany „technologią”, który pozwala na wyciąganie tysięcy złotych od zdesperowanych par za połączenie zwykłych badań diagnostycznych z nauką stosowania kalendarzyka? Zestawianie tej antymetody w jednym rozdziale z nauką in vitro ciężko uznać za coś innego niż ideologiczną manipulację. Obawy budzi też wykład „Antykoncepcja hormonalna i pigułka po” uwzględniony jako część lekcji na temat mechanizmów działania środków wczesnoporonnych. Czy to znaczy, że na lekcjach zrównuje się działanie substancji hamujących owulację z tymi wywołującymi poronienie? Relacje uczniów zdają się potwierdzać te obawy.

Równie niepokojące są podpunkty z rozdziału o intymności, gdzie wymienia się „wstyd jako ochronę przed uprzedmiotowieniem”. Rozpoznaję te słowa jako pochodzące z ust Jana Pawła II i ciężko mi je interpretować inaczej niż jako obarczanie dziewczynek winą i odpowiedzialnością za ich seksualizowanie przez mężczyzn. W części dla chłopców nie znalazłam niczego na temat tego, co powinni robić, żeby nie uprzedmiotawiać kobiet.

Nadzieję budzi rozdział dotyczący dojrzewania, w którym uczeń zdobywa umiejętność wytłumaczenia na czym polega identyfikacja z własną płcią. Czyżby nawet wśród tak staroświeckich i konserwatywnych treści znalazła się przestrzeń na rozmowę o tożsamości płciowej i transpłciowości? Pod koniec siódmej klasy uczniowie mają szansę trochę się rozluźnić przy okazji zabawnej lekcji pod tytułem „Mądry wybór w świecie gier”, z której dowiedzą się, że zagrożenie ze strony gier komputerowych bierze się z ich „ezoterycznych i okultystycznych treści”. Na szczęście nie zabrakło też tak ważnych punktów programu nauczania jak… savoir-vivre.

Dziękujemy Netflixowi

Rozmawiałam też z nauczycielami, starając się dotrzeć do tych, którzy nie lekceważą kwestii edukacji seksualnej dzieci. Dorota uczy w jednej z warszawskich podstawówek. Oprócz WF-u prowadzi również lekcje WDŻ. Frekwencja jej nie sprzyja. Za nieobecność na tych zajęciach nie grożą przecież żadne konsekwencje, nawet jeśli uczeń nie zostanie z nich wypisany.

Na jednej z wycieczek w szkole Doroty autobus przejeżdżał akurat w pobliżu demonstracji w obronie praw osób LGBT. Część uczniów zaczęła pokazywać przez okna wulgarne gesty i krzyczeć obraźliwe słowa w stronę protestujących. Kiedy Dorota o tym usłyszała, postanowiła poświęcić jedną z lekcji WDŻ na omówienie zagadnień tolerancji i akceptacji, żeby porozmawiać z uczniami na temat tego, dlaczego nie powinno się okazywać agresji ze względu na orientację seksualną, rasę, pochodzenie lub wyznanie. W przeciągu następnych dni czwórka uczniów została oficjalnie wypisana z zajęć przez rodziców, a Dorota wylądowała na dywaniku u dyrekcji. „Część rodziców była oburzona tym, jakie wartości przekazuję ich dzieciom. Okazało się, że w jakiś sposób przejrzeli moje prywatne posty na Facebooku. Nie spodobało się im, że nawiązuję w nich na przykład do akcji strefy przeciw nienawiści. W sprawie Doroty interweniował podobno nawet jeden z miejskich radnych, chociaż nie została poinformowana, który. „Problemem okazało się również to, że czasem pojawiam się w szkole w tęczowej maseczce. Dyrekcja osobiście nie miała nic przeciwko, ale wyraziła obawy, że sprowadzę w ten sposób kłopoty na szkołę.”

Na przekór tym nieprzyjemnościom Dorota stara się przekazywać uczniom tyle przydatnej wiedzy, ile jest w stanie. „Często sprowadza się to po prostu do pracy ze słownikiem. Zaczynamy od omawiania podstawowych zagadnień: co oznacza słowo gender, płeć.” Poza tym stara się prowadzić lekcje na zasadzie szczerej i otwartej rozmowy. „Zauważyłam, że jeżeli temat omawia się w normalnej atmosferze, bez skrępowania i napięcia, uczniowie reagują tym samym i zamiast głupich żartów dla rozładowania napięcia, pojawiają się bardzo konkretne pytania.”

Tak się dzieje szczególnie w siódmych i ósmych klasach. Oni mają okropnie namieszane w głowach, jest rozdźwięk między religią, tym, że dom tej religii nie kultywuje, ale jest pruderyjny, a ich potrzebami, ciekawością. I lubią, jak się z nimi poważnie rozmawia na ważne dla nich tematy.

„Jeśli chodzi o edukację seksualną, to trudno o niej tak naprawdę mówić” – stwierdza moja kolejna rozmówczyni, Aga. Prowadzi zajęcia socjoterapeutyczne i trening umiejętności społecznych jako pedagożka w szkole podstawowej w Gdańsku. Uczy też języka polskiego jako obcego, a w ramach dodatkowych zajęć – również WDŻ. „Program jest strasznie skostniały, patriarchalny. Treści dotyczące tolerancji skrzętnie omijają zagadnienia związane z nieheteroseksualnością, wszyscy są cis-kobietami i cis-mężczyznami. Związek (koniecznie małżeństwo!) to kobieta i mężczyzna. Podział ról tradycyjny, zajęcia kobiece i męskie. Strasznie dużo o tradycjach i obyczajach. Trochę o relacjach i komunikacji. Mało czasu na dojrzewanie, rzeczywiste problemy dzieci i młodzieży, poznawanie własnego ciała. Na tak zwaną płodność jedna godzina!”

Aga przyznaje, że nie korzysta z podręcznika ani ćwiczeń, woli sama ustalić przebieg lekcji, opierając się na tym, czego chcą się dowiedzieć dzieci. Jest dużo przestrzeni do rozmowy i zadawania pytań. „W toku zajęć kilkoro uczniów zawsze odchodzi, ale dochodzą nowi, bo inne dzieciaki im opowiadają, że można pogadać i popytać, o co się chce, a oni tego potrzebują. Tak się dzieje szczególnie w siódmych i ósmych klasach. Oni mają okropnie namieszane w głowach, jest rozdźwięk między religią, tym, że dom tej religii nie kultywuje, ale jest pruderyjny, a ich potrzebami, ciekawością. I lubią, jak się z nimi poważnie rozmawia na ważne dla nich tematy.” Przestrzeń do rozmowy zapewnia też rodzicom. „Przed rozpoczęciem zajęć zawsze wchodzę na zebranie z rodzicami i ramowo przedstawiam program. Daję im czas na zadanie pytań. Podkreślam, że kieruję się przesłankami naukowymi, nie wchodzę w kwestie religijne, a podstawą wszystkiego są dla mnie prawa człowieka. Niektórzy rodzice wyraźnie oddychają z ulgą, inni są zaciekawieni, jeszcze inni sprawiają wrażenie, jakby nie wiedzieli, o czym mówię. Myślę, że, niestety, na zajęcia nie są wysyłane te dzieci, które by najbardziej tego potrzebowały. Ale nigdy nie miałam żadnych problemów, chociaż coraz bardziej duszno się robi wokół tych zajęć, jak i wokół całej edukacji.”

Michał jest wychowawcą i socjoterapeutą w szkole specjalnej. Pracuje z młodzieżą, która z różnych powodów (na przykład odrzucenia, problemów emocjonalnych) zostaje wyrzucona lub odchodzi ze szkół powszechnych. „Z mojej perspektywy w praktyce widzę konsekwencje braku edukacji seksualnej. U nas w szkole dyrekcja ma bardzo dobre podejście, jednak brak rozwiązań systemowych sprawia, że każdy z wychowawców pracuje w tym temacie po swojemu, albo nie pracuje.” Opowiada mi o konsekwencjach braków w edukacji seksualnej, z jakimi mierzą się jego podopieczni. „Nie mają wiedzy w zakresie wyrażania zgody na stosunek. Są sytuacje, gdy młodzież nie wie, że wiek świadomej zgody to piętnaście lat, angażują się w jakąś relację, a później są przez to kłopoty prawne. Brakuje im podstawowej wiedzy w zakresie antykoncepcji i chorób przenoszonych drogą płciową.

Temat LGBT to już w ogóle zbiór mitów i zabobonów, przeplatany realną krzywdą, którą doświadczają młodzi ludzie. Co roku w klasie mam młodzież, która odkrywa swoją tożsamość, swoją seksualność, a w rzeczywistości, w której żyjemy jest to mega trudne. Niestety jest dużo samookaleczeń, prób samobójczych, cierpienia.” Dodaje, że młodzież jest bardzo ciekawa świata i chętnie się uczy, a nawet jeżeli ma wątpliwości, to nie boi się o nich dyskutować. Z pomocą przychodzi często popkultura. „Doceniam Netflixa, bo z młodzieżą często rozmawiam o tym, że, na przykład, w takim a takim serialu dziewczyna podczas seksu zmieniła zdanie i przerwała stosunek. I dyskutujemy o tym. A siła oddziaływania jest ogromna, bo seriale angażują silne emocje i dzięki temu jest temat do rozmowy na temat konkretnej sytuacji. Dziękuję Netflixowi też za to, że młodzież ogląda te seriale i się nimi inspiruje. W naszej szkole mieliśmy małą rebelię w sprawie ubioru, tego, że chłopcy mogą coś odsłaniać a dziewczyny nie. Nie było to łatwe z perspektywy kadry, ale cieszę się, że młodzież potrafi się angażować, organizować i dyskutować. Choć jako szkoła, jeszcze dużo przed nami. Myślę, że i przede mną jeszcze dużo do nauki.“

Do politycznej gry

Rozmawiałam też z osobami, które postanowiły zająć się edukacją seksualną poza ramami systemowego szkolnictwa. Jedną z nich jest Kasia Koczułap, twórczyni aplikacji „Co z tym seksem”, której profil na Instagramie śledzi prawie pięćset tysięcy osób. Sfrustrowana potokiem niesprawdzonych informacji, na które natykała się codziennie w internecie, magazynach papierowych, a nawet książkach, postanowiła działać. „Pamiętam, jak ciągle marudziłam wszystkim wokół, a najbardziej mojemu partnerowi, że trzeba coś z tym zrobić, tak nie może być. I w końcu mnie olśniło - to przecież ja mogę coś z tym zrobić. I zaczęłam.“ Na swoją platformę do przekazywania wiedzy wybrała Instagram: „bo tam są ludzie”. Setkom tysięcy swoich obserwatorów codziennie przekazuje fakty na temat konkretnych zagadnień związanych z seksualnością: masturbacji, antykoncepcji, rodzajów orgazmu, transpłciowości, świadomej zgody. Udziela konkretnych porad: kiedy iść do seksuologa? Jak działają różne gadżety? Czy „pierdzenie” pochwą jest normalne? Czy „punkt G” naprawdę istnieje? Angażuje się również w aktualne dyskusje, na przykład dotyczące ciałopozytywności lub pracy seksualnej. „Oczywiście, klimat społeczno-polityczny w Polsce ma ogromny wpływ na mnie i moją pracę. Zajmuję się czymś, co z jakiegoś absurdalnego powodu w tym kraju jest kontrowersyjne, jest także używane do politycznej gry. Edukacja seksualna stała się straszakiem. To się na mnie odbija, bo potem muszę czytać, że chcę seksualizować dzieci. Jest także strach związany z tym, co dalej – przecież ustawa, która w praktyce zakaże edukacji seksualnej jest nadal w sejmowej komisji, temat wróci. Chciałam kiedyś zajmować się edukacją seksualną dzieci, prowadzić szkolenia i na to nie ma szans. Myślę, że wiele osób z tego zrezygnuje, bo strach i stres z tym związane są teraz bardzo duże. Smuci mnie to, ale także rozumiem – kiedy słyszysz, że chcesz seksualizować dzieci, że przez Ciebie będą one w przyszłości rozwiązłe i będą mordować swoje nienarodzone dzieci w łonach, to ciężko żeby to całkowicie po Tobie spływało. Zdrowie psychiczne nie jest ze stali.“

Ustawa, o której wspomina Kasia, to obywatelski projekt nowelizacji Kodeksu Karnego, zgodnie z którą osoba pochwalająca lub propagująca „podejmowanie przez małoletniego obcowania płciowego lub innej czynności seksualnej” będzie miała podlegać karze pozbawienia wolności do trzech lat. Według Adama Bodnara, który pełnił stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich, kiedy projekt ustawy trafił do Sejmu, poprawki mają w praktyce zakazać edukacji seksualnej młodzieży. Ich inicjatorzy z Fundacji Pro – Prawo do Życia twierdzą, że „proponowana zmiana zapewni prawną ochronę dzieci i młodzieży przed deprawacją seksualną i demoralizacją, która rozwija się w niebezpiecznym tempie i dotyka tysięcy najmłodszych Polaków za pośrednictwem tzw. edukacji seksualnej".

Kiedy kończyłam pisać ten tekst, trafiłam na newsletter rozesłany dwudziestego piątego sierpnia przez Instytut Na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris. Jego tytuł brzmi „Seksualna deprawacja dzieci wraca do szkół”. Dowiaduję się z niego, że należy chronić dzieci przed obecnością w internecie edukatorów seksualnych, uczących dzieci, że masturbacja jest ok, a „decydując się na seks niczego się nie zużywa, nie traci ani nie oddaje”. Ordo Iuris informuje, że współpracuje z Ministerstwem Edukacji i Nauki nad zmianami w prawie oświatowym, które „stawią opór atakowi neomarksistowskiej ideologii” i uniemożliwią edukatorom wstęp do polskich szkół. Postulowane przez nich zmiany mają dotyczyć większego udziału rodziców w życiu szkoły, w tym w wyborze jej dyrekcji. Przewidują też finansowe odszkodowania dla rodziców, którzy nie zostali rzetelnie poinformowani o przebiegu wszystkich dodatkowych zajęć szkolnych. Propozycje te miały zainspirować Prezydenta Andrzeja Dudę do złożenia w Sejmie projektu ustawy „wzmacniającej prawa rodziców w procesie edukacji”. Eksperci Ordo Iuris uczestniczą też w konsultacjach prac sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży.

Nie wróży to dobrze działaniom nauczycieli i pozaszkolnych edukatorów seksualnych. Ordo Iuris to instytucja o ogromnym zapleczu i finansowaniu, zarówno prywatnym jak i rządowym. Cieszy się sympatią władz i dostępem do prac komisji sejmowych. Skrajnie konserwatywny rząd, lobbyści i samorządy stoją dziś na przeciwko garstki rodziców, nauczycieli i niezależnych aktywistów, którym ciągle zależy. A pomiędzy nimi jest młodzież i jej potrzeby, ledwo słyszalne z dna ogromnej przepaści pokoleniowej.

Dyskusja dot. artykułu

W sumie 1 komentarz

Zostaw komentarz

Komentarz, który podoba się wam najmniej

Tomek | 2.2.2022 0:57

Przykro mi, że nie doznałyście prawdziwej miłości od tego jednego jedynego i żaden Wam nie powiedział, a następnie nie dotrzymał „Ukochana…, ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci! Tak mi dopomóż Boże Ojcze Wszechmogący w Trójcy jedyny i wszyscy święci”.
Będę się za Was modlił. Tomek

-1
Zareaguj