Mam takie szczęście, że podróżuję stale po świecie – jestem reporterką i to lubię. Mam też takie przekleństwo, że podróżuję stale po świecie. I nie ma miejsca, w którym nie zwróciłabym uwagi na to, co się tam stało lub wkrótce stanie z przyrodą. Przebywam głównie w miejscach wrażliwych przyrodniczo, zwłaszcza na północy globu. Wszędzie widzę powiązania, skutki, przyczyny, łańcuchy reakcji, profity polityczne, społeczne i ekonomiczne uwarunkowania. Oczywiście to niezwykle cenne w mojej dziennikarskiej pracy, a skoro cenne, to ma i swój koszt – płacę przede wszystkim swoim zdrowiem psychicznym.
Po dziesięciu latach wracam na Alaskę i patrzę jak zmieniła się linia lodowca. W Uzbekistanie solna skorupka na piasku mówi mi, że pół wieku temu było tu czwarte jezioro świata choć teraz dzieli mnie od niego sto kilometrów. Przejazd przez Borneo i jego nie-lasy powoduje, że chce mi się wymiotować ze stresu. Kiedy szaleją kolejne rekordowe pożary na amerykańskim północno-zachodnim wybrzeżu, a ja wędrując po górach muszę wybierać inne ścieżki, kalkuluję spalone drzewa na metry sześcienne. Przedłużające się lato nie cieszy mnie ani trochę. Znam częstotliwość, z jaką powinnam na swojej przyrodniczej drodze spotykać niedźwiedzie, wilki, orły, borsuki, owady i wiem, że dla dobra wszystkich powinnam je spotykać kilkakrotnie częściej. Umiem oszacować jak słaby jest rok dla rozmnażania się łososi jedynie po stanie wzburzenia powierzchni wody. Nie mogę też nie zauważyć, że kiedy latem wchodzę do Bugu, mogę go przejść wpław nie mocząc nawet pasa.
A potem o tym wszystkim piszę. Że lodowce, że pożary, te metry sześcienne, susze i szóste wymieranie gatunków. Nagrywam i montuję podcast o roli martwego drewna. Siedzę w danych, raportach, ustaleniach naukowych i zagranicznych mediach. Przygotowuję kolejną wizualną prezentację o coraz rzadszych jesiotrach lub obrabiam zdjęcia suszy dla jakiegoś magazynu. Mam dość jeszcze przed pierwszą kawą. Do obiadu zdążę dwa razy fantazjować o życiu w miejscu bez dostępu do internetu. W nocy nie mogę zasnąć. A przecież następnego dnia na świecie nie będzie nawet lepiej.
A przecież ja i tak jestem w niezłej sytuacji – po pierwsze nie mam dzieci, o których przyszłość w czasie kryzysu klimatyczno-przyrodniczego muszę się martwić, a po drugie nie żyję w miejscach, które są na pierwszej linii, w którym zmiany będą najbardziej odczuwalne. Nie zmienia to jednak faktu, że depresja klimatyczna to realne zjawisko i dopadła nie tylko mnie.
Kryzys klimatyczny to dziedzictwo
Psycholodzy zaczynają dziś opowiadać, że trafiają do nich rodzice, którzy zwierzają się, że fantazjują o zabiciu swoich dzieci – nie dlatego, że życzą im źle, wręcz przeciwnie: chcą uchronić je od tragicznego losu. Szokującę? Pewnie tak, ale nie oznacza wcale, że naprawdę pozbawiliby życia swoich dzieci. To raczej forma ochrony. Jak twierdzi psycholożka Hickman, specjalizująca się w pracy z osobami cierpiącymi na depresję klimatyczną, oderwanie ich od tych emocji wepchnęło by je ponownie w podświadomość. Dlatego to, czego najbardziej potrzebują to nie oburzenie i ostracyzm, ale przestrzeń na wyrażenie niepokoju.
A rodzice naprawdę mają się czym martwić. Choć depresja klimatyczna jest często traktowana przez starsze generacje jako fanaberia, z opublikowanych niedawno badań przeprowadzonych na 10 tys. osób w wieku 16-25 z różnych krajów na całym świecie wynika, że aż 84% czuje się zaniepokojonych lub bardzo zaniepokojonych kryzysem klimatycznym. Ponad 50% czuje się smutna, zła, bezsilna czy winna. U ponad 45% deklaruje, że sytuacja klimatyczna wpływa na ich decyzje w życiu codziennym, a u 41% ma negatywny wpływ na decyzję o posiadaniu dzieci. Te przerażające badania zostały opublikowane w raporcie o mocnym tytule „Young People's Voices on Climate Anxiety. Government Betrayal and Moral Injury: A Global Phenomenon” („Głosy młodych ludzi o niepokojach klimatycznych. Zdrada rządu i uszczerbek moralny: globalne zjawisko”).
Cierpisz na depresję klimatyczną?
Nawet jeśli taka postawa jest wciąż stosunkowo nowa w Polsce,nie ma co się dziwić młodym Amerykanom i Amerykankom. Dla nich czytanie raportów klimatycznych to jak czytanie odroczonego wyroku śmierci. Pomyśl o tych wszystkich katastrofach – pożarach, powodziach, przesiedleniach, braku dostępu do wody i żywności oraz konfliktach, które będą generowane przez warunki klimatyczne. Czy z tą wiedzą jesteś pewny_a, że zdecydujesz się mieć dziecko? Gdybyś wiedział, wiedziała, że twój syn będzie uchodźcą klimatycznym, nie wpłynęłoby to na twoje decyzje? Samo pojawienie się kilka lat temu jednego wirusa Zika skłoniło rządy kilku krajów do namawiania kobiet, żeby opóźniły swoje macierzyństwo o rok, albo dłużej. Zarażanie się przez matkę wirusem grozi bardzo poważnymi wadami płodu, przede wszystkim małogłowiem, a w efekcie niedorozwojem mózgu i ośrodkowego układu nerwowego. W Brazylii w 2015, w czasie epidemii tej choroby, urodziło się trzy tysiące dzieci z małogłowiem, czyli piętnaście razy więcej, niż w okresie sprzed epidemii. Świadomość tak wysokiego ryzyka, na które będzie narażone dziecko, nie tylko powstrzymała wiele osobistych decyzji wśród rodziców, ale sprawiła, że państwa oficjalnie o to apelowały.
Ukuto już nawet specjalny termin, neocide, który można tłumaczyć jak neobójstwo. Od „Neo”, nowy, młody. Określa się tak pół wieku działań rządów USA i innych krajów oraz działań przemysłu wydobywczego. Działań, które obejmują przede wszystkim manipulację, kłamstwa, odmawiania podejmowania odpowiedzialności – a to wszystko mimo dostępnej wiedzy o tym, jak bardzo szkodliwe są działania dla przyszłych, nowych pokoleń.
Nie ma co i się dziwić rodzicom, że martwią się o te dzieci, które już są na świecie – i te na progu dorosłości, których głos wybrzmiewa w raporcie, i te młodsze, jeszcze nieświadome. Świadomość coraz większą mają za to rodzice. Dotyka ich to, że nie mogą pomóc swoim dzieciom, co jest podstawowym odruchem większości rodziców.
Marta Niedźwiecka, psycholożka i autorka podcastu „O zmierzchu” zauważa, że pierwszy raz w historii świata jakikolwiek gatunek po raz pierwszy kwestionuje sens przedłużania swojego istnienia.. Zauważa też, że dzisiejsza młodzież i młodzi dorośli są dużo bardziej świadomi problemów oraz i wielowątkowych zależności i konsekwencji, niż kiedykolwiek byli ludzie. Dlatego może się okazać, że dziedzictwem naszego pokolenia będzie bezdzietność naszych dzieci.
Kontakt z rzeczywistością
Wachlarz emocji związanych ze zmianami klimatycznymi jest dość szeroki. To smutek, niepokój, depresja, żałoba, a nawet wściekłość. Niektórzy wolą szukać innych słów, takich mniej jednoznacznie przygnębiających – jednym z ładniejszych zamienników jest eco-awarness, który wskazuje na zwiększoną świadomość i wiedzę, a nie skupia się na emocjach.
Ludzie z depresją klimatyczną są uważani nie tylko za szczególnie wrażliwych. Według psychologów są oni przede wszystkim dużo bardziej urealnieni niż reszta społeczeństwa oraz bardziej rozumieją połączenia we współczesnym świecie.
Smutek i żałoba to emocje, które bezpośrednio odnoszą się do nieodwracalnej straty. Tylko co, jeśli strata jest regularna i globalna? W czasie szóstego masowego wymierania gatunków, które już się rozpoczęło na Ziemi, nawet znane nam dotychczas emocje przybierają inne odcienie - coraz więcej ludzi odczuwa smutek i traumę z powodu straty dzikich zwierząt. Żałoba po wymieraniu kolejnych gatunków bywa bardzo trudna – bo nie ma po niej zamknięcia. W żałobie, którą każdy z nas zna, jest kilka etapów jej przeżywania i towarzyszących im emocji: szok, zaprzeczenie, gniew żałoba właściwa (czyli długie okresy smutku) oraz ukojenie, reorganizacja życia.
Tym niezbędnym do tego, żeby naprawdę móc pójść dalej, a nie tkwić owładniętym żałobą, jest ostatni z nich, który pozwala na zamknięcie żałoby i pójście dalej. Natomiast jeśli przeżywamy żałobę, w której codziennie są nowe otwarcia, bo co dzień znikają z planety nowe gatunki, a nie ma zakończenia, bo wiemy, że sytuacja ta się nie skończy, to zamknięcie jest zwyczajnie niemożliwe do osiągnięcia.
Ludzie z depresją klimatyczną są uważani nie tylko za szczególnie wrażliwych. Według psychologów są oni przede wszystkim dużo bardziej urealnieni niż reszta społeczeństwa oraz bardziej rozumieją połączenia we współczesnym świecie. „Uważam, że depresja, a zwłaszcza depresja klimatyczna, jest objawem jakiejś wrażliwości fundamentalnej, jakiegoś kontaktu z realnością. Jest to nazywane depresją klimatyczną, bo jest to związane z bardzo silnymi i trudnymi stanami emocjonalnymi, takimi jak lęk, smutek, poczucie straty, rozpacz, wściekłość – my to katalogujemy pod tą nazwą, ale tak naprawdę powinno się to nazywać kontakt z rzeczywistością” podkreśla Marta Niedźwiecka.
To tak naprawdę zdrowa i rozsądna reakcja na istniejące zagrożenie. Tylko, że nie jesteśmy przystosowani do tak długiego, niekończącego się lęku. Terapeuci, którzy specjalizują się w leczeniu depresji klimatycznej, pracują nad tym, żeby u człowieka cierpiącego była to część życia, a nie całe życie. Przepisuje się aktywności, które są albo bezpieczne dla środowiska, albo mają na nie pozytywny wpływ. Badania pokazują, że spędzanie czasu w ten sposób pomaga nawet przy bardzo silnych emocjach. Wszyscy podkreślają też siłę grupowania się z ludźmi o podobnych poglądach. Bo choć wychodzenie ze swojej bańki jest ważne i potrzebne, to kiedy tak bardzo przytłacza nas sytuacja na świecie, to zwyczajnie nie dajemy rady jej sami udźwignąć. I w tym właśnie potrzebni są nam inni, którzy nie tylko zrozumieją nasz ból, ale dadzą słuszne poczucie, że razem można naprawdę coś zdziałać. Terapeuci argumentują, że nie pomaga też poczucie winy, ani paraliż ze strachu. Poczucie winy można jednak próbować zamienić na dużo zdrowsze poczucie odpowiedzialności.
Kochajmy swoją depresję
Trudno jest w tym wszystkim utrzymać nadzieję. Z drugiej strony poddanie się jest bardzo niebezpieczne. Bo skoro nie ma żadnej nadziei, to po co podejmować jakiekolwiek działania? Skoro i tak za 2, 5, 10 czy nawet 20 lat wszystko spektakularnie wybuchnie? To oczywiście efekt samospełniającej się przepowiedni, jeśli założymy, że klimat to i tak już przegrana sprawa. Postawa taka to doomizm, a jej najbardziej znaną twarzą jest Guy McPherson. Psycholodzy podkreślają jednak, że może być ona równie niebezpieczna, co denializm klimatyczny. Bo dla klimatu motywacja braku podejmowanych działań nie ma znaczenia – nie obchodzi go czy uważamy, że kryzys klimatyczny to ściema, czy też jest on już zupełnie poza kontrolą.
W tej całej emocjonalnej i depresyjnej zupie najbardziej motywującymi do realnych działań jest martwienie się, zainteresowanie i nadzieja. Strach nie motywuje i przynosi odwrotny skutek, bo dystansuje ludzi od problemu, odcina od zaangażowania, wątpliwości i może nawet prowadzić do odrzucenia.
Uważam, że depresja, a zwłaszcza depresja klimatyczna, jest objawem jakiejś wrażliwości fundamentalnej, jakiegoś kontaktu z realnością. Jest to nazywane depresją klimatyczną, bo jest to związane z bardzo silnymi i trudnymi stanami emocjonalnymi, takimi jak lęk, smutek, poczucie straty, rozpacz, wściekłość – my to katalogujemy pod tą nazwą, ale tak naprawdę powinno się to nazywać kontakt z rzeczywistością.
Dlatego rozmawiając z samym sobą, z innymi, czy – tak jak w moim przypadku – pisząc i opowiadając o przyrodzie, trzeba jednocześnie komunikować jednocześnie zagrożenia i możliwości. Odpowiedź na pytanie czy depresja klimatyczna jest jednoznacznie zła czy dobra, wymyka się binarnej ocenie. Ale z pewnością warto zastosować się do apelu Marty Niedźwieckiej, żeby pokochać swoją depresję klimatyczną. Bo ona dobrze o nas świadczy.
Wszystkie artykuły autorki/autora