Większość z nas prawdopodobnie zna przynajmniej jedną osobę, która uważa się za „starą duszę” i gloryfikuje przeszłość, a jej wizerunek bardziej lub mniej nawiązuje do ulubionej epoki historycznej albo jakiegoś popkulturowego wzorca. Czy taka niewinna zabawa swoim wyglądem może być polityczna? Oczywiście – wystarczy spojrzeć na konserwatywny ruch #TradWife nawiązujący do ideału kobiety z lat 50. albo na wszechobecne – nawet współcześnie – marketingowe hasła o „prawdziwej kobiecości”. Pozornie sprzeczne archetypy – #TradWife i #girlboss mają ze sobą więcej wspólnego, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.
Nostalgia istnieje chyba tak długo jak sama ludzkość, a jej wpływ na kształtowanie przeróżnych trendów w sztuce i kulturze jest zupełnie naturalny. Jednak jej popkulturowe rozumienie zazwyczaj jest bardzo wybiórcze. Tęsknota za dawnymi czasami bywa mało realistyczna, bo najczęściej jest tęsknotą za uproszczonymi, wyidealizowanymi wyobrażeniami, a nie za zniuansowaną rzeczywistością danej epoki.
Najważniejszym elementem łączącym #TradWife i #girlboss jest obsesja na punkcie kobiecości sugerująca, że istnieje – albo istniała dawniej – „prawdziwa kobiecość”, ideał, do którego należy na różne sposoby i w różnych celach dążyć.
Kiedy nostalgia staje się problematyczna
Bardzo wyrazistym przykładem wybiórczej tęsknoty za przeszłością są tradwives, czyli dosłownie „tradycyjne żony”. Ruch #TradWife skupia kobiety, które pragną żyć według konserwatywnych zasad. Zupełnie jak w latach 50., do których wiele tradwives odwołuje się nawet w ubiorze. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo moda jest nośnikiem nastrojów społecznych – styl białych kobiet z wyższych klas w latach 50. i 60. XX wieku nawiązuje do bardzo stereotypowej kobiecości, wyraźnie zaznacza granicę pomiędzy płciami i równie wyraźnie pokazuje, że rolą kobiety jest bycie dobrą gospodynią i ładną ozdobą. Zarówno moda, jak i normy obyczajowe tamtych dekad wyraźnie mówią: miejsce kobiety jest w sferze prywatnej, a mężczyzny – w sferze publicznej.
Właściwie co w tym złego, że część kobiet chce się spełniać w roli żony i matki, a pracę zawodową zostawić partnerowi? Nic. Ale – jak łatwo się domyślić – ruch tradwife nie polega wyłącznie na niewinnym dzieleniu się swoim życiem w internecie czy nawiązywaniu znajomości z osobami o podobnych zainteresowaniach.
Bycie tradwife to coś więcej niż zajmowanie się mężem i dziećmi z miłości. O ile można powiedzieć, że przez setki lat kobiety robiły to często z braku wyboru, akceptując to, że taka po prostu jest ich rola, o tyle #TradWives swoją tożsamość kształtują w sposób bardzo świadomy.
Owszem, bo retoryka dzieląca kobiety na „normalne” i „feministki” w środowiskach konserwatywnych obowiązuje od początków historii feminizmu, podobnie jak istniejący od setek lat w kulturze podział na „dziwki” i „anioły”.
Paradoksem ruchu #TradWife jest to, że choć jego zwolenniczki postulują konserwatywny podział ról, według którego domeną kobiety jest sfera prywatna, jednocześnie pragną być aktywnymi członkiniami debaty publicznej, nie tylko głosząc swoje poglądy w social mediach, ale też angażując się w politykę – obszar tradycyjnie zakazany dla kobiet.
Tradwives, jak większość konserwatystów, cierpią na syndrom oblężonej twierdzy, czyli poczucie zagrożenia ze strony nieistniejącego (albo całkowicie niegroźnego) wroga – w tym przypadku feministek. Grupy przejawiające syndrom oblężonej twierdzy łatwo rezygnują z indywidualnej autonomii, bo czują, że bycie elementem jednolitej społeczności jest gwarantem siły. To wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o częste powiązanie konserwatywnej obyczajowości z silną tożsamością narodową i nacjonalizmem.
Tradwife – alt-right w Twoim domu
Ruch tradwives wywodzi się z Wielkiej Brytanii i USA, i nie ogranicza się wyłącznie do walki o przywrócenie starego porządku pod względem podziału ról. Zarówno w Stanach, jak i w Wielkiej Brytanii tradwives są czymś w rodzaju kobiecego odpowiednika białych suprematystów i sympatyzują z alt-rightem. Podobne poglądy mają dołączające do ruchu kobiety z innych stron świata, nawet tych o mniej kolonialnej i rasistowskiej przeszłości.
Ideał pięknej kobiety nadającej się na kapłankę ogniska domowego, silnego mężczyzny potrafiącego chronić rodzinę oraz czystych rasowo dzieci nawiązuje oczywiście do atmosfery panującej w III Rzeszy. A mężczyźni związani z alt-rightowymi środowiskami, choć oczywiście ani nie widzą w kobietach interesujących partnerek politycznych, ani nie uznają równości płci, ani specjalnie nie interesują się prawami kobiet, traktują tradycyjne kobiety jako ważną część swojego elektoratu.
Biała supremacja dla mężczyzn, walka z feminizmem dla kobiet
Najważniejszym wrogiem tradwives jest oczywiście feminizm. Tyle, że rozumiany równie wybiórczo, co dawne czasy. Według strażniczek konserwatywnej kobiecości feministki są zagrożeniem dla kobiet zajmujących się domem, a feministyczne postulaty nie tylko nie reprezentują interesów tradycyjnych kobiet, ale wręcz nakazują im porzucenie tego, co uważają one za swoje powołanie. Brzmi znajomo? Owszem, bo retoryka dzieląca kobiety na „normalne” i „feministki” w środowiskach konserwatywnych obowiązuje od początków historii feminizmu, podobnie jak istniejący od setek lat w kulturze podział na „dziwki” i „anioły”. #TradWife nie jest więc reinterpretacją tradycji na współczesny sposób, tylko nową, XXI – wieczną odsłoną koncepcji od lat służących w patriarchalnym społeczeństwie do dyscyplinowania kobiet.
Nie tylko tradwives
Choć tradwives to bardzo oczywisty i łatwy do zauważenia przykład, taki polityczny, seksistowski rodzaj nostalgii nie zawsze objawia się w tak dosłowny sposób. Patriarchalna kultura i binarne postrzeganie płci sprawiają, że trudno jest nie myśleć o kobiecości czy męskości w sposób przynajmniej częściowo odwołujący się do tradycyjnych wzorców. Stanowi to – w połączeniu z popkulturowym zamiłowaniem do nostalgii – idealny materiał do wykorzystania dla kapitalizmu i marketingu.
Krytyka binarnego rozumienia płci jest coraz mocniej widoczna w dyskursie publicznym i popkulturze. Mimo to stereotypowe, historyczne rozumienie „kobiecości” i „męskości” nadal ma się bardzo dobrze i jest dla wielu osób ważną kategorią poznawczą. Obecna popkultura zdecydowanie częściej mówi językiem pt. „prawdziwa kobiecość to bycie taką kobietą, jaką się chce”, niż „prawdziwa kobieta ma cechy x, y i z”. Kobieta z lat 50. była uległa wobec męża, nosiła eleganckie sukienki, musiała lubić dzieci i umieć zająć się domem. Kobieta XXI wieku oczywiście już taka nie jest, ale współczesny ideał kobiecości wbrew pozorom wydaje się być niemalże równie stereotypowy i opresyjny. Nawet jeśli takim ideałem jest niezależna girlboss.
Prawdziwa kobieta może być kim chce, ale potrzebuje do tego specjalnych atrybutów
Współczesne reklamy skierowane do kobiet pełne są komunikatów z hasłami o ich sile. Trochę nawiązań do pop feminizmu, trochę do self care, trochę do ekologii i stereotypowo kobiecej wrażliwości, trochę do tzw. empowermentu (ang. wzmocnienia) i mamy gotowy przepis na ładną reklamę, która z pewnością trafi do wykształconych kobiet z klasy średniej w dużych miastach. Nie wzbudzi większych kontrowersji, co najwyżej nie spodoba się środowiskom prawicowym, a firma może “odhaczyć” pole dotyczące zaangażowania społecznego.
Wiele kierowanych do kobiet reklam nawiązuje do dyskryminacji ze względu na płeć, ale oczywiście nie na tyle, żeby wynikała z tego jakaś głębsza refleksja nad systemową przyczyną tego typu zjawisk. Zresztą – celem reklam przecież nie jest edukacja, tylko sprzedaż albo promocja marki. Mamy więc reklamy, które zawierają kluczowe słowa o sile, prawie do wolnego wyboru we wszystkich możliwych kwestiach i zadbaniu o siebie, ale które jednocześnie… nadal bardzo skutecznie podtrzymują wizerunek jednowymiarowej kobiety wpisującej się w oczekiwania społeczeństwa. A to, że w 2022 roku te oczekiwania są inne, niż w latach 50. XX wieku, to już zupełnie inna sprawa.
Przykładów jest nieskończenie wiele, ale moje ulubione to m.in. reklamy środków menstruacyjnych, które niby odwołują się to rzekomej siły i wyjątkowości kobiet, ale nadal ich główny przekaz to po pierwsze: ukrycie „nieestetycznej” menstruacji za wszelką cenę, po drugie: namawianie kobiet do bycia produktywną i zachowywania się, jakby okres nie istniał i w ogóle nie wpływał na ich życie, innymi słowy: do zachowywania się w taki sposób, żeby dostosować się do świata, w którym nie ma miejsca na kobiece problemy i kobiecą perspektywę.
Na liście moich ulubionych reklam są również te zawierające hasła o self care – z założenia wartościowej koncepcji, w marketingowej praktyce idealnej do tego, żeby pokazywać zakupy jako niemalże duchowy rytuał. Zakupy – w czasach prawdziwych tradwives domena kobiet, którym przypisywano rzekomo większe niż u mężczyzn wyczucie estetyki; które w związku z tym zajmowały się urządzaniem domów, ubieraniem całej rodziny i kupowaniem prezentów. Zakupy współcześnie – domena kobiet, które są silne, rozumieją czym jest piękno, są obdarzone wyjątkową wrażliwością i energią, a przede wszystkim potrzebują o siebie zadbać. A do tego, rzecz jasna, potrzebne są różne rekwizyty mające pomóc w zbudowaniu wizerunku świadomej, nowoczesnej i niezależnej kobiety.
Współczesny marketing, a szczególnie ten związany z modą, urodą i szeroko pojętym designem, chętnie nawiązuje do nostalgii i gra na naszych emocjach, odwołując się do „bezpiecznych” schematów, nawet jeśli w nieco unowocześnionej formie. Odmienia słowo „kobiecość” przez wszystkie przypadki, infantylizując same zainteresowane i sprowadzając całą ich tożsamość do kupowania. Zupełnie jak… w latach 50.
We should all be feminists, ale „bez popadania w skrajności”
Nie bez przyczyny wielu influencerów albo tylko udaje, że wypowiada się na trudne tematy (bo coraz częściej mówi się o społecznej odpowiedzialności wynikającej z tego typu pracy), albo w ogóle się nie wypowiada. Podobnie jest z firmami, które z jednej strony chcą iść z duchem czasu, z drugiej – doskonale wiedzą, że ich „duch czasu” może ograniczyć się co najwyżej do popfeministycznych haseł, bo w przeciwnym razie niekoniecznie się to opłaci.
W latach 50. najlepiej sprzedawała się wizja kobiety uległej, dzisiaj doskonale sprzedaje się wizja kobiety pewnej siebie i odnoszącej sukcesy. Jedyna wizja kobiety, jaka do tej pory nigdy nie sprzedawała się dobrze, to wizja, w której kobieta otwarcie sprzeciwia się odgrywaniu pewnej roli i porusza tematy uderzające w status quo. Historyczne utożsamianie kobiecości z pięknem i brakiem sprawczości sprawia, że trudno tę sprawczość odzyskać – bez względu na to, czy chodzi o vintage panią domu w stylu lat 50., czy wyzwoloną girlboss z roku 2022.
Poparcie dla feminizmu i jego postulatów jest wprost proporcjonalne do społecznego afirmowania jednowymiarowego „wzorca kobiecości”. Strażniczką patriarchatu jest tradwife chwaląca się uległością wobec męża, ale może być nią też niezależna influencerka opowiadająca o self care i „odkrywaniu swojej kobiecości”, dziwnym trafem za każdym razem sprowadzającej się przede wszystkim do wartości przypisywanym kobietom w patriarchacie – piękna, delikatności, wrażliwości.
I choć te dwie persony – tradwife i girlboss – nie są tym samym, a girlboss nawet w popkulturze jest kojarzona z feminizmem, obie potencjalnie mogą się przyczynić do utrzymywania patriarchalnego statusu quo.
Tradycyjny (nie tylko pod względem wyglądu) wzorzec kobiecości dobrze się sprzedaje, ale przede wszystkim jest nadal uważany za normę, coś oswojonego. Dlatego wiele kobiet – świadomie lub nie – go powiela, nie chcąc się narazić na odrzucenie, a nawet niebezpieczeństwo. Rola kobiet w historii jest tak złożona, że praktycznie każda nostalgia za „kobiecością” (nie daj Boże „prawdziwą” kobiecością) niesie za sobą – oprócz niewinnych retro inspiracji – drugą, nieco bardziej niebezpieczną stronę medalu.
Wszystko można
Nie ma nic złego w byciu miłośniczką stylu retro ani opieraniu swojego wizerunku na konwencjonalnej kobiecości. Te rzeczy same w sobie są tylko otoczką, mogą być inspirujące i dawać wiele radości. Niepokoi jednak świadomość, że współcześnie mamy do czynienia z trendami – zarówno konserwatywnymi, jak i bardziej postępowymi – które pod przykrywką walki o równouprawnienie upupiają jednostkę i dają jej fałszywe poczucie decyzyjności, w rzeczywistości oferując znane od lat mechanizmy kontroli. Jeszcze bardziej niepokoi mnie, że słowo „kobiecość” stało się mocno nadużywanym frazesem bez konkretnego znaczenia, używanym w dowolnych kontekstach, dla wzmocnienia dowolnego przekazu. A może zawsze nim było – w końcu każda kobieta jest kobieca i nie ma tak naprawdę definicji kobiecości, która jednoznacznie pasowałaby do wszystkich kobiet.
Wszystkie artykuły autorki/autora