Z dokumentalistką Heleną Třeštíkovą o uproszczeniach i wskazówkach, z których retrospektywnie układamy swoją historię, a także o nieskomplikowanej prawdzie chwili obecnej, zachowanej nie tylko w dokumentach poklatkowych, ale także w pamiętnikach.
W Księdze Kolekcji, książce wywiadów z Pavlem Kosatíkiemmówi Pan, że wciąż pozostaje w bliskim kontakcie z wieloma bohaterami swoich filmów dokumentalnych. Na przykład Marcela z Etiud małżeńskich dzwoni do ciebie co drugi dzień. Czy nie przeszkadza ci to, że twoja praca ingeruje w twoje życie prywatne?
Nigdy nie wiadomo z góry, co przyniesie życie - a wtedy nic nie można na to poradzić. Moi bohaterowie, których losy śledzę od dłuższego czasu, mówią czasem, że stałem się częścią ich życia. A ja z kolei czuję, że oni stali się częścią mojego. Rozmawiamy przez telefon i wiemy o sobie niezależnie od zdjęć. Nie rozmawiałem z Marcelą od około miesiąca, ale są chwile, kiedy jest to bardzo częste...
Właśnie pojechałam na festiwal do Korei, gdzie połączenia są szalenie drogie. I nagle widzę, że mam nieodebrane połączenie od Rene. Byłem jak, o mój Boże, co się dzieje? Napisałam, że jestem w Korei i zadzwonię po powrocie. Potem dzwonię do niego do domu i pytam: "Co tam?". "Nic. Chciałem się tylko odezwać. Nic się nie stało". To było takie słodkie. Czasami Rene dzwoni, aby pogratulować mi urodzin...
Helena Třeštíková
Czołowa czeska dokumentalistka Helena Třeštíková nakręciła w swoim życiu ponad sześćdziesiąt filmów. Jej domeną jest filmowanie poklatkowe. Jest szczególnie znana z filmów dokumentalnych "Etiudy małżeńskie", "Marcela" i "René". Za swoją pracę zdobyła wiele nagród. Jest również profesorem na Wydziale Filmu Dokumentalnego FAMU w Pradze.
Jej mężem jest Michael Třeštík, architekt, poza tym pisarz, a dziś głównie kolekcjoner i sprzedawca antyków. Jej syn Tomáš Třeštík jest fotografem, a córka Hana Třeštíková zajmuje się polityką miejską, a jako producentka i reżyserka zajmuje się również filmem dokumentalnym.
Jestem chodzącą wątpliwością
Kiedy wybieramy ludzi w naszym życiu - jak przyjaciół. -, wybieramy ich świadomie, ponieważ są nam w jakiś sposób bliscy.
Tak, pasują do nas w jakiś sposób. Natomiast w moim życiu pojawiają się ludzie, którzy pochodzą z zupełnie innych miejsc i których, gdyby nie mój zawód, nigdy bym nie spotkał. Myślę, że to świetnie. W końcu żyjesz w bańce i znasz ludzi o podobnych poglądach, ale dzięki mojej pracy stykam się z zupełnie innym typem życia, problemami, myśleniem. I to jest dobra szkoła tolerancji.
Masz na myśli sytuację, kiedy Rene okradł twoje mieszkanie?
Na przykład. To facet, którego poznałem w więzieniu. Siedział za takie ewidentnie udowodnione przestępstwa - a potem mnie okradł. Oczywiście można powiedzieć: "Ani słowa więcej z tym draniem", ale takie rzeczy sprawiają, że staram się zrozumieć dlaczego. To poszerza krąg pytań o życie.
Moja mama była bardzo krytyczna. Wobec mnie i wszystkich innych. Dlatego dobrze znoszę krytykę, ale jednocześnie ciągle wątpię we wszystko, co robię...
Kiedy aktorzy występujący w twoich filmach stają się częścią twojego życia, w jaki sposób wracasz do pozycji reżysera i sprawdzasz, czy to, co mówią, nie jest banalne i czy nadal pasuje do tematu, o którym kręcisz?
To mój ciągły wysiłek. Na szczęście film to praca, w której masz kilku partnerów. Nawet gdy filmujesz, jest kamerzysta lub dźwiękowiec, który czasem też coś skomentuje. Kolejnym ważnym partnerem jest montażysta. Widzi cały materiał, ale nie było go podczas kręcenia - nie zna bohaterów, nie zna sytuacji, widzi tylko to, co zostało sfilmowane. To bardzo ważne. Na reżysera wpływa ogólne wrażenie, ale nie zawsze udaje mu się dokładnie uchwycić wrażenie, jakie ma podczas kręcenia.
Więc montażysta ci zaprzecza?
Mówi: "Hej, ale to nie jest całkiem oczywiste". A ja się bronię. A on mówi: "Cóż, nie jest, po prostu nie jest tak nakręcone". Pracuję z montażystą Jakubem Hejną od dwunastu lat i myślę, że dobrze do siebie pasujemy, mimo że jest o pokolenie młodszy. Jest krytyczny, ma wgląd, a jednocześnie potrafi doskonale pracować z materiałem. Dodaje do niego kolejny wymiar, potrafi wybrać najlepsze ujęcia z wielu ujęć - ma filmową wizję, może nawet bardziej niż ja.
Kiedy filmujesz, jesteś w rzeczywistości ludzi i musisz być pod wpływem całej sytuacji.
Nie zawsze udaje się sfilmować i uchwycić wszystko to, co ja dostrzegam. A potem mój kolega mówi mi: "Jakoś w to nie wierzę. To jest źle sfilmowane. I to nie jest konieczne." A ja go bronię: "Wiesz, ale co to była za praca? Jak to się stało, że zmokliśmy i zmarzliśmy?". A on na to: "To nie jest dobre, to głupie, Helena. Tego tam nie będzie".
Pracujemy nad tym przez jakiś czas, aż wchodzi w to i traci dystans. Wtedy wkraczają dramaturdzy, którzy widzą to zupełnie świeżym okiem i mogą być jeszcze bardziej krytyczni.
Z wywiadów, których udzielasz, wynika, że jesteś dość krytyczny wobec siebie. Czy czasem nie jesteś dla siebie zbyt surowy?
To nie zależy od ciebie, to jest w tobie. Mam to po mamie, która była bardzo krytyczna wobec mnie, ale także wobec innych. Potrafię więc dobrze przyjmować krytykę, ale jednocześnie nieustannie wątpię we wszystko, co robię... Jestem takim chodzącym zwątpieniem.
I nie czujesz się z tym niekomfortowo?
Jest. Jestem pewien, że moi koledzy, którzy nie wątpią lub wątpią mniej, mają się lepiej. Ja wciąż się z tym zmagam. Ale to nie jest coś, co można zmienić. To część mnie. Wzorce kształtuje się w dzieciństwie. Moja mama zawsze powtarzała: "Krytykuję cię, bo cię kocham. Gdybym nie kochała, pozwoliłabym ci robić, co chcesz. Ale lubię cię, więc od czasu do czasu staram się cię trochę skrytykować".
Więc jesteś do tego przyzwyczajony od dziecka?
W ten sposób nie wzdrygam się przed krytyką. Nie panikuję, ale myślę o tym. Oczywiście zależy to od tego, czy jest to rodzaj krytyki, z której można coś wynieść. Myślę jednak, że konstruktywna krytyka to najlepsza rzecz,
jaką można otrzymać.W przypadku filmów poklatkowych droga do ostatecznej formy jest szczególnie długa.
Jasne, to szczególny rodzaj filmowania. W przypadku jednorazowych projektów można zobaczyć całość z góry, z różnymi wariacjami. W przypadku filmów poklatkowych zaczynasz i nie wiesz, co się wydarzy i gdzie skończysz. Filmujesz życie w miarę jego rozwoju. Na przykład, kiedy Olina Sommerová kręci film o Marcie Kubišovej, z grubsza wie, kim jest Marta Kubišová, jakie są jej interesujące momenty, a następnie stara się to uchwycić. Kształt i charakter są jej niejako dane. Natomiast kiedy zaczynam kręcić z Marcelą w ratuszu, gdzie wychodzi za mąż, nie mam absolutnie żadnego pojęcia, co się wydarzy za dwa tygodnie, za rok, za dziesięć lat i za trzydzieści lat. I o czym ostatecznie będzie ta historia.
Na wspomnienia wpływa wiedza o tym, jak wszystko się potoczyło. Kiedy prowadzisz dziennik, twoja autentyczność jest absolutna.
Wchodzisz w niepewność.
Podczas nagrywania poklatkowego nie znasz wartości materiału w momencie, w którym go nagrywasz. Nie wiesz, co się wydarzy, a czasami to, co nakręciłeś na początku, staje się cenne dopiero z perspektywy czasu, na przykład dlatego, że zostało potwierdzone lub obalone. W tym sensie jest to autentyczny raport. Jeśli nie wiesz, co wydarzy się później, filmujesz prawdę chwili. A potem układasz prawdy różnych momentów za nimi i to jest to, co ostatecznie tworzy historię.
Trzeba zgromadzić strasznie dużo materiału. Czy można z tego zrobić kilka różnych filmów? Opowiedzieć kilka historii?
Mogę zaakcentować, ale nie mogę opowiedzieć zupełnie różnych historii. Zasadniczo główna linia jest dana. Nie da się tego zrobić inaczej. W filmie poklatkowym trzeba opowiadać chronologicznie. Czasami zaczynamy od teraźniejszości, a potem wracamy do początku. Ale w moim przypadku nie ma zbyt wielu skoków w czasie. Być może pojawią się inni reżyserzy filmów poklatkowych, którzy będą kręcić je w inny sposób. Ale mam wrażenie, że historia biegnie w określony sposób i musimy to uszanować. Taką mam pewność, że czas biegnie w ten sposób.
Interesujesz się czasem, prawda?
Tak, to mój temat. I zawsze tak było. Zawsze prowadziłem dzienniki, stąd to się wzięło. Dziennik to podstawa.
Prowadzisz dzienniki od dziecka. Co daje ci prowadzenie zapisków z własnego życia?
To oczywiście moja intuicja sprawiła, że zacząłem i kontynuowałem. Dla mnie, gdy miałam 11 lat, oznaczało to, że każdego dnia dokonywałam pewnego rodzaju inwentaryzacji mojego dnia. W miarę dojrzewania i zakochiwania się, wylewanie emocji rosło.
A co sobie uświadomiłeś podczas pisania?
Prawdę o chwili, o której mówiłem. To jest w pamiętnikach i jest to straszna różnica w stosunku do wspomnień. Wpływa na nie fakt, że wiesz, jak to wszystko się skończyło. Natomiast kiedy piszesz pamiętnik, twoja autentyczność jest absolutna. W danym momencie nie wiesz, co się wydarzy. Uważam, że to naprawdę interesujące.
Czy ten sposób myślenia znajduje odzwierciedlenie w twoich filmach dokumentalnych?
Nakręciłem kilka filmów wspomnieniowych. To był pomysł, który przyszedł mi do głowy po rewolucji. Pomyślałem, że trzeba uchwycić ludzi, którzy przeżyli dramatyczny XX wiek i których może już nie być. Zrobiłem więc coś o więźniarkach politycznych z lat pięćdziesiątych. I o Tygrysie, a także film zatytułowany Hitler, Stalin i ja o kobiecie, która przeżyła oba totalitaryzmy - była w obozie koncentracyjnym pod rządami nazistów, a jej mąż został stracony pod rządami komunistów. Wszyscy ci ludzie byli niezwykle interesujący, ale zawsze zastanawiałem się, jak by o tym mówili, gdybym ich wtedy filmował. Pomyślałem sobie, że byłoby zupełnie inaczej. Na przykład historia tej pani, Hedy Margoli-Kovályová. Ona i jej mąż byli Żydami, pobrali się, trafili do obozów koncentracyjnych, zostali rozdzieleni, a po wojnie ponownie się spotkali. On stał się przekonanym komunistą i mam wrażenie, że ona też. Następnie, ponieważ był Żydem i wiceministrem handlu zagranicznego, został osądzony w procesie Slánskiego i stracony wraz z dwunastoma innymi osobami. W swojej narracji położyła duży nacisk na to, jak komunistyczny idealizm stał się dla niej podejrzany.
Czy sądzisz, że z perspektywy czasu zniekształciła go?
Nie jestem pewien, czy powiedziałaby to samo, gdybym zapytał ją o to w tamtym czasie. Może sama nie należała do partii. A jeśli przypadkiem też nie była. Twierdziła tak tylko o nim, ale uwierzyłbym w to również o niej, bo tak czuło się wtedy wiele osób. Tak to opisała: "Po tym, czego doświadczyliśmy w obozach koncentracyjnych, po tym, jak większość naszej rodziny została zabita, wierzyliśmy, że musimy zacząć jakoś inaczej". A współczesną ideą lepszego życia byli Sowieci. Poddanie się tej ideologii w ich sytuacji nie byłoby zaskoczeniem. Ale kiedy z perspektywy czasu wiesz, że twój mąż zostanie ostatecznie stracony przez twoich towarzyszy, opowiadasz inną historię.
Ponieważ musimy interpretować nasze życie z perspektywy czasu, aby nie martwić się o rzeczy, które w rzeczywistości nie mają w nim sensu.
Dokładnie, podczas gdy jeśli opowiadamy to w narracji poklatkowej, widzimy wiele rzeczy, które nie mają sensu, i wiele bocznych kroków.
Miłość ponad Palacha
Rozumiem pisanie pamiętnika, człowiek porządkuje myśli, ale mniej rozumiem czytanie go od nowa. Czy robiąc to, nie masz pretensji do siebie z przeszłości? Dla mnie osobiście byłby to rodzaj masochizmu.
Jestem pewien. Myślę, że to rodzaj autokorekty. Załóżmy, że jesteś w intensywnym związku z mężczyzną. Ale z czasem oceniasz go jako palanta i myślisz: "Wolałabym być z dala od niego". Ale w swoim pamiętniku czytasz ody, które do niego napisałaś. Możesz mówić sobie, jaka jesteś głupia, że nie osądziłaś go od razu, ale tak po prostu jest. To część życia, po prostu są chwile, które chciałoby się wymazać. I oczywiście łatwo o nich zapomnieć i tylko pamiętniki nam o nich przypominają. Są do pewnego stopnia bezwzględne, ale prawdziwe.
Nie tylko złe decyzje denerwują mnie, gdy czytam swoje pamiętniki. Kiedy próbowałam czytać te z czasów nastoletnich, drażniło mnie zapatrzenie w siebie, patos...
Ale to część dojrzewania, oczywiście to też czytałam. Ale to część rozwoju.
Czyli nie masz nic przeciwko wracaniu do dawnego siebie i potrafisz tego nie oceniać?
Osądzanie to zbyt mocne słowo. To raczej uśmiechanie się z własnej głupoty. Ale to wciąż ja, to część mnie. Zawsze prowadziłem pamiętniki tylko dla siebie. Nie tak jak pisarze, którzy piszą je z nadzieją, że pewnego dnia je opublikują. Wtedy nadają swojemu pisarstwu określoną formę literacką. Ja, z drugiej strony, zawsze pisałem je jako rodzaj ujścia dla moich uczuć. Na początku, w tych jedenastu latach, był wpływ pamiętnika Anny Frank. Pisałem go codziennie. Potem były duże przerwy. To nie miało pełnej ciągłości.
Ale twoim ulubionym gatunkiem literackim są pamiętniki.
Tak, to prawda.
I nie chciałbyś opublikować swoich?
One nie mają wartości literackiej. Kiedy czytałem pamiętniki Jana Zabrany, on był pisarzem.
Anne Frank też nie była pisarką.
Jest siła sytuacji i sposób, w jaki sobie z nią radzi. Poza tym mogła kiedyś zostać pisarką, bo to jest tak dobrze napisane. Ale oczywiście czasami zastanawiam się, kiedy mnie tu nie będzie, a moje dzieci będą to czytać, co powiedzą.
Co znajdą w tych pamiętnikach?
Może poczucie czasu. W tym roku, w rocznicę śmierci Jana Palacha, mój przyjaciel zorganizował nabożeństwo żałobne i zaprosił mnie, żebym coś powiedział. Odmówiłem, mówiąc, że to dla mnie zbyt mocny i intymny temat. Ale poszedłem jako część tłumu. A wcześniej czytałem swoje pamiętniki, zastanawiając się nad tym w tamtym czasie. To było strasznie interesujące, ta autentyczność. Wciąż mam wpisy z czasów, gdy Palach żył i gdy mieliśmy nadzieję, że przeżyje.
Więc czytałeś to wcześniej...
...i kiedy poszedłem na Plac Wacława, miałem to w pamięci. Ale było też coś dziwacznego w tym, że chciałem przeczytać to, co napisałem o Janie Palachu, ale jednocześnie musiałem przypomnieć sobie o kilku równoległych romansach z czasów, gdy miałem dwadzieścia lat. Te wpisy były bardziej intensywne niż Jan Palach. Jednak kiedy teraz myślę o tamtym czasie, Palach jest tak pochłaniającym centrum uwagi. A tak naprawdę pisałem wtedy o tym, jak bardzo podziwiałem mojego ówczesnego szefa ze stażu w Czeskiej Telewizji. Jaki on jest niesamowity i jakie ma oczy...
Tak bardzo, jak chcielibyśmy sobie wyobrazić, że filozofujemy i kontemplujemy tylko te wielkie historyczne sytuacje, tak nie jest. Wszyscy żyjemy własnym, prywatnym życiem.
Tak, a potem z perspektywy czasu dokonujemy tego rodzaju uproszczeń. Ale prawda, która jest bardziej złożona, jest właśnie uchwycona w pamiętnikach. I są w nich rzeczy, o których zapomnieliśmy... I rzeczy, których - gdybyśmy teraz opowiadali naszą historię - nigdy byśmy nie uwzględnili. Wybiera się tylko pewne punkty w swoim życiu, utrwala się je, a potem opowiada w kółko. W międzyczasie wiele rzeczy znika.
Ma to związek z tym, jak tworzymy naszą tożsamość, jak postrzegamy samych siebie.
Wiesz, że to robimy. Tego właśnie dowiedziałem się dzięki Milošowi Formanowi [dokument Heleny Třeštíkovej Forman kontra Forman z tego roku - red.] To był film, który został zmontowany z różnych zagranicznych filmów, które kiedykolwiek powstały o Formanie. Innym źródłem była książka, którą napisał o sobie z pisarzem Janem Novákiem.
Czego dowiedziałeś się o Formanie w tym kontekście?
Tego, że w prawie wszystkich filmach dokumentalnych opowiada niektóre momenty swojego życia w ten sam sposób, upraszczając. Ponieważ był zmuszony opowiadać tę historię w kółko, miał już pewne punkty kulminacyjne i mówił o nich. To było trochę prefabrykowane. Ale to logiczne, poza tym wszystkie te wydarzenia były bardzo mocne. Wszyscy tak to robią.
Wszystkie artykuły autorki/autora