W czasopismach dla mężczyzn i kobiet często pojawiają się poradniki, jak powinien ubierać się mężczyzna, by stać się atrakcyjnym i odnoszącym sukcesy facetem idealnym. Albo chociaż tak wyglądać. Wydaje się, że czas zatrzymał się pod koniec lat pięćdziesiątych – najbardziej pożądane są eleganckie półbuty na wysoki połysk i idealnie skrojona marynarka zapięta tylko na górny guzik.
Brzmi mądrze, ale po skompletowaniu garderoby zgodnie z tego typu wytycznymi, mężczyzna najpewniej wyglądać będzie jak przygnębiony agent nieruchomości, który próbuje sprzedać horrendalnie drogi apartament na Wilanowie. Zatrzymanie się na stwierdzeniu, że wiele mainstreamowych poradników dotyczących mody męskiej mija się z rzeczywistością, nie miałoby jednak sensu. Należy raczej zapytać, dlaczego wciąż pełno jest w nich stereotypów dotyczących tego, czym jest a czym nie jest moda męska (i moda w ogóle).
Możemy zacząć na przykład od wspomnianych już garniturów, których stopień przepocenia jest odwrotnie proporcjonalny do dochodów ich właścicieli. Jeszcze na początku minionej dekady garnitur był wprawdzie nieczęsto stosowanym, ale niekiedy przydatnym elementem męskiej garderoby. Jednak od tego czasu stał się on ubiorem, który jest wymagany i oczekiwany w bardzo wąskim kręgu zawodów. Poza nim sprawia wrażenie ekscentrycznego i pretensjonalnego wybryku mody.
W 2009 roku Joseph Gordon-Levitt jako uroczy gryzipiórek w agencji reklamowej mógł sobie pozwolić na kamizelkę i krawat, i wyglądać w nich jak wytworny softboi. Dziś wyglądałby już tylko jak nieironiczna ciamajda
Co więcej, z ubioru ludzi sukcesu garnitur stał się ubiorem nieudaczników. Jest obowiązkowy przede wszystkim dla urzędników w okienkach, stewardów i wspomnianych już agentów nieruchomości. Nawet niegdyś mocno sformalizowany sektor finansowy zwraca się w stronę luźniejszych standardów dotyczących mody – w ostatnich latach styl „smart casual” dla swoich pracowników wprowadziły znane holdingi finansowe, takie jak JP Morgan czy Goldman Sachs. Wysoko ponad bankierami plasują się bossowie Doliny Krzemowej – szef Twittera Jack Dorsey w swoich czarnych kaszmirowych bluzach czy Mark Zuckerberg w szarych bluzach sportowych – dla których to właśnie niewyróżniające się sportowe ubiory stanowią wyrafinowany przejaw władzy i wolności.
Jak zauważył amerykański portal Vox, jedynym momentem, w którym ostatnio Zuckerberg włożył marynarkę, było przesłuchanie w amerykańskim Kongresie – czyli właśnie taka sytuacja bezsilności i porażki, w jakiej nieczęsto się znajduje. Nie inaczej jest w popkulturze. Wystarczy przypomnieć sobie hipsterski wyciskacz łez „500 dni miłości” z 2009 roku, w którym Joseph Gordon-Levitt jako uroczy gryzipiórek w agencji reklamowej mógł sobie pozwolić na kamizelkę i krawat, i wyglądać w nich jak wytworny softboi. Dziś wyglądałby już tylko jak nieironiczna ciamajda.
Późny kapitalizm nie sprzyja krawatom
Męskie garnitury zdominowały mainstreamową modę z wielu przyczyn, wśród których naturalnie dominują względy polityczne i ekonomiczne. Wciąż rośnie odsetek społeczeństwa, dla którego stała praca w biurze od dziewiątej do siedemnastej jest przeszłością, zaś w czasach ekonomii współdzielenia, freelancingu i ciągłej rotacji nędznych tymczasowych pozycji marynarka i krawat nie stanowią najbardziej praktycznego rozwiązania w kwestii ubioru. W sytuacji, kiedy pracujesz w kawiarni, a następnie pakujesz biuro do plecaka i przenosisz się na siłownię, do knajpy, by wreszcie wrócić do ciasnego, współdzielonego mieszkania, pozostaje ci niewiele czasu na prasowanie koszul.
Miejska dżungla
Nieustający nacisk na efekt oraz rozwój fizyczny i psychiczny naturalnie przejawia się również w trendach athleisure czy gorpcore, czyli codziennych niebezpiecznych wyprawach w głąb późnokapitalistycznej miejskiej dżungli w legginsach i dresach albo kurtkach turystycznych i butach trekkingowych. Męskie garnitury w ciągu ostatniej dekady ostatecznie przeniosły się do lamusa historii mody, zaś ich miejsce uniwersalnego ubioru zajęły bluzy, buty do biegania, plecak i czapka z pomponem.
Kiedy podczas pisania tego artykułu zastanawiałem się, jakie ubranie ostatnio sobie kupiłem, uświadomiłem sobie, że były to dżinsy ze sklepu z odzieżą militarną oraz czarne koszulki i bluza za kilkadziesiąt złotych ze sklepu z odzieżą roboczą. Jako mieszkający w stolicy dziennikarz mogę w nich swobodnie imitować posiadanie gustu i przetrwać bez doświadczania ironicznych spojrzeń, ale z pewnością nie da się tego nazwać modą. Z drugiej strony, kiedy pojawia się pojęcie antymoda, automatycznie nasuwa mi się słowo normcore. Dziś wyraz ten wciąż wywołuje negatywne skojarzenia z hipsterami, którzy jakiś czas temu, ubrani w ogrodniczki, wykorzystywali estetykę robotniczą, przy czym mogło się wydawać, że jest to jeden z wielu przemijających trendów minionej dekady. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Normcore nie zniknęło, z trendu mody stało się po prostu jednym z filarów kierunku, w którym ona zmierza, zaś na jego fundamentach powstał cały szereg kolejnych nurtów, takich jak wspomniane już athleisure, gorpcore czy warcore – absurdalna, ale niestety przewidywalna fala mody zainspirowanej aktualnymi konfliktami i globalnymi kryzysam.
Wynikiem tego są torebki noszone niczym kabury na pistolety, imitacje kamizelek kuloodpornych, a nawet tarcze policyjne streetwearowej marki Anti Social Social Club. Mogłoby się wydawać, że imitacje kieszeni na magazynki znajdują się na przeciwnym biegunie niż anonimowe koszule, ale jest to wyraz tego samego trendu – kompletowania garderoby nie zgodnie z trendami mody, lecz z utylitarnych elementów ubioru ze względu na ich funkcjonalność, niski koszt i bezpretensjonalność.
Czy normcore był manifestem antymody?
Można było to przewidzieć już na samym początku. Terminu „normcore” po raz pierwszy (na poły ironicznie) użyła amerykańska agencja K-HOLE zajmująca się przewidywaniem trendów w swym raporcie „Youth Mode” z 2013 roku. Bardzo trafnie zauważono w nim, że moda ze swej natury coraz bardziej alienuje i wyczerpuje ludzi, którzy muszą się jeszcze bardziej odróżniać, wyróżniać i orientować w tych wszystkich niejasnych trendach, w wyniku czego kończą w całkowitej izolacji. Nie jest to w gruncie rzeczy nowe spostrzeżenie. Już w 1978 roku wspominał o tym amerykański krytyk mody Kennedy Fraser, który w swym eseju „The Fashionable Mind” trafnie zauważył, że prawdziwy wielbiciel mody skazany jest na wieczne obłąkańcze poszukiwanie tych upojnych chwil, kiedy dany trend znany jest tylko niewielkiej grupie wybrańców, dopóki nie dowie się o nim ogół społeczeństwa i nie straci on swej wyjątkowości.
W sytuacji, kiedy pracujesz w kawiarni, a następnie pakujesz biuro do plecaka i przenosisz się na siłownię, do knajpy, by wreszcie wrócić do ciasnego, współdzielonego mieszkania, pozostaje ci niewiele czasu na prasowanie koszul.
Raport mówi wprost, że moda ma tendencję pochłaniać wszystko, czego tylko dotknie. W czasach, kiedy każdy może natychmiast ugasić swe modowe pragnienia w milionach sklepów internetowych i pogłębiać tym samym swoje wyrafinowanie i odmienność, cały ten proces nabiera zgubnego tempa. W swym manifeście K-HOLE podkreśla, że normcore stanowi przeciwieństwo tego trendu i jest wyrazem otwartości, kolektywności i próby nawiązania relacji z innymi ludźmi, w przypadku których moda mogłaby dzielić, zaś antymoda w niczym nie stoi na przeszkodzie. Emily Segal z K-HOLE dodaje ponadto, że nomcore nie jest próbą stworzenia nudnej jednolitości, ale raczej otwarciem się na możliwość bycia poznanym i zrozumianym przez innych ludzi.
Tenisówki też mogą być symbolem statusu społecznego
Tajne publikacje agencji przewidujących trendy to jedno, a funkcjonowanie tych trendów na rynku to zupełnie inna kwestia. Projektantom i markom naturalnie udało się świetnie spieniężyć nawet normcore, który wcale nie przerodził się w rewolucję antymodową, jak przewidywała agencja K-HOLE. Lecz to właśnie komercjalizacja spowodowała globalne oddziaływanie tego trendu, który kształtuje modę po dziś dzień – i nawet to było rzeczą, która została przewidziana, jeszcze zanim zaczęto używać określenia „normcore”.
Marketingowcy z K-HOLE w wielu aspektach odwołują się do amerykańskiego pisarza science-fiction Williama Gibsona i jego thrillera pt. „Rozpoznanie wzorca” wydanego w roku 2003. Bohaterką powieści jest doskonała coolhunterka wynajmowana do przepowiadania trendów, która cierpi na fizyczną alergię na widzialne marki i ubiera się wyłącznie w takie same koszulki japońskiej marki odzieży podstawowej Muji i kurtkę pilotkę MA-1 kultowej marki Buzz Rickson’s. Z pozornie anonimowego ubioru, który stanowi dokładne przeciwieństwo słowa moda, a według Gibsona „mógłby być noszony kiedykolwiek w okresie od 1945 do 2000 roku, nie wywołując pełnych zdumienia spojrzeń“, paradoksalnie staje się ikoną mody, która aż prosi się o naśladownictwo.
Wizjoner
Po dziesięciu latach od wydania powieści Gibsona dosłownie zaroiło się od marek, które z takich samych sztuk odzieży tworzą fashion items.
- Tenisówki Allbirds stały się niezbędnym symbolem statusu społecznego szlachty technologicznej z Doliny Krzemowej.
- E-shop Everlane celowo stylizuje swoją odzież tak, by nadawała się do pracy we współdzielonym biurze czy na spacery po mieście.
- Marka Untuckit traktuje normcore całkowicie użytkowo i szyje proste koszule, których krój dostosowany jest do ciał i wymogów prawdziwych mężczyzn, którzy nie występują na pokazach mody.
- Projekt LOT2046 to z kolei szczyt normcore’owego nerdostwa. Możesz tu subskrybować comiesięczną dostawę czarnych koszulek, spodni oraz innych niezbędnych elementów garderoby i całkowicie wyeliminować konieczność zakupów odzieżowych.
Jakkolwiek na początku swego istnienia normcore definiowało się jako trend demokratyzacyjny, faktem jest, że wszelkie podziały klasowe i społeczne nadal są w nim widoczne. Szara czapka z pomponem może kosztować dziesiątki lub setki złotych; a jeśli nawet dziany marketingowiec z Ursynowa i chłopak z zawodówki w Bytomiu założą takie same dresy, będą w nich wyglądać zgoła odmiennie. Mimo to normcore stawia przed ludźmi mniejsze wymagania niż wyrafinowana i ograniczająca moda, w którą potrafi się ubrać wyłącznie osoba dysponująca odpowiednią wiedzą i kapitałem kulturowym – tak jak w przypadku owego męskiego garnituru.
Niemiecki teoretyk mody i specjalista od historii odzieży wojskowej Hans-Christian Dany w wywiadzie dla czeskiego Radio Wave stwierdził niedawno, że barwne i wyróżniające się modne kreacje są przede wszystkim domeną projektantów i studentów uczelni artystycznych, ale nie mają zasadniczego wpływu na ogół społeczeństwa, które w związku z warunkami ekonomicznymi i politycznymi chce się ubierać wygodnie, jednakowo, praktycznie, wybierając proste kroje i odcienie. Nic w tym złego, zaś rosnąca popularność „podstawowych” ubrań, pomimo wielu wspomnianych paradoksów, potwierdza ich wyzwalający charakter i zwraca uwagę na absurdalność anachronicznych dogmatów i konwencji mody.
Jeśli jednak pełni rozterek młodzieńcy potrzebują jakichś praktycznych modowych wytycznych, podobnych do tych przytoczonych we wstępie niniejszego artykułu, poradziłbym im, by zamiast garniaka kupili sobie czarną koszulkę i dżinsy z „wyspy skarbów” pośrodku Lidla. Zaoszczędzicie pieniądze, wasze plecy nie będą przepocone, a jeśli już z jakichś przedziwnych powodów macie potrzebę robienia na kobietach wrażenia swoim ubiorem, możecie z powodzeniem udawać założyciela perspektywicznego startupu z elektronicznymi hulajnogami, który niebawem osiągnie milionowe zyski.
Wszystkie artykuły autorki/autora