Media społecznościowe przeniknęły do naszego życia w radykalny sposób. Prowadzimy w nich życie prywatne, robimy interesy, komentujemy kwestie polityczne. Jak chronić w Internecie swoją prywatność, a zwłaszcza prywatność swoich dzieci? I dlaczego należy starannie rozważyć, jak wiele z ich życia udostępniać? O tym rozmawiałam z analityczką śledczą, Kateřiną Lesch.
Pod zdjęciem opublikowanym na Facebooku przez jedną sławną osobę zwróciła pani uwagę na to, jak nieostrożnie niektórzy ludzie obchodzą się ze zdjęciami swoich dzieci w Internecie. Czy wciąż większość ludzi zachowuje się nieodpowiedzialnie? Czy jesteśmy świadomi tego, co dzieje się w sieci z naszymi zdjęciami, zwłaszcza ze zdjęciami naszych dzieci?
To smutne głównie dlatego, że wspomniani „udostępniacze” często powołują się na wolność. Mówią, że wolność jest dla nich ważna, ale jednocześnie sami nie pozwalają swoim dzieciom decydować o ich własnym wizerunku w sieci. W tym konkretnym przypadku dużą rolę odegrał wiek – chodziło o dzieci będące na progu dojrzewania, co może wiązać się z naprawdę dużymi problemami, a dzieci łatwo mogą wpaść w duże kłopoty. Jeśli pominę na chwilę perspektywę analizy śledczej, to problemem nie jest tylko to, że zdjęcia mogą trafić w ręce pedofilów, ale poważniejsze mogą być skutki psychologiczne.
Wyobraźmy sobie, jak dzieci zareagują na to, że ktoś prowadzi im coś w rodzaju internetowego pamiętnika. Kreuje ich alternatywny internetowy wizerunek, żyjący własnym życiem, na które nie mają żadnego wpływu. W wieku piętnastu lat nagle odkrywają, że w sieci zostało udokumentowane niemal całe ich dotychczasowe życie. To są tematy dla psychologów dziecięcych, ale też prawników. Facebook istnieje od 2004 roku, ja i moi znajomi dołączyliśmy do niego mniej więcej w 2008. Czyli pierwsze „dzieci z Facebooka” wchodzą w okres dojrzewania właśnie teraz. A my na razie nie wiemy, jaki to będzie miało na nie wpływ.
Kateřina Lesch
Absolwentka Wydziału Matematyczno-Fizycznego Uniwersytetu Karola w Pradze. W ramach doktoratu zajmowała się możliwościami analizy emocji z użyciem uczenia maszynowego. Zajmuje się teoretycznymi zagadnieniami lingwistyki komputerowej na uniwersytecie w Pradze i w Ołomuńcu. Zawodowo zajmuje się analizą danych, w firmie Deloitte specjalizuje się w analizie danych niestrukturyzowanych, m.in. w ramach badań dochodzeniowo-śledczych.
Za granicą pojawiły się już pozwy wniesione przez dzieci przeciwko rodzicom za naruszenie prawa do prywatności.
Dokładnie. Większość moich przyjaciół kieruje się rozsądkiem i ustawia prywatność na profilu tak, żeby posty nie były widoczne dla wszystkich. Ale mówimy tu o ludziach, którzy przejmują się bezpieczeństwem w Internecie. Problem widzę raczej w influencerach i influencerkach na Instagramie. Mnóstwo ludzi ustawia tam swoje konta jako publiczne. „Instamamy” zaczynają wrzucanie zdjęć swoich dzieci już od pierwszego zdjęcia USG, a w ich ślady idą kolejne matki. Może wydaje im się to cool albo po prostu w tym czasie nie mają nic lepszego do publikowania. Poza tym dla wielu z nich to jest interes – robisz fotkę dziecku pijącemu mleko znanej firmy i dostajesz za to kasę. Nie wiem, czy coś takiego jest jeszcze etyczne.
Co jest a co już nie jest bezpieczne, jeśli chodzi o publikację zdjęć dzieci w serwisach społecznościowych? A może to nie ma znaczenia i wrzucając jakiekolwiek zdjęcie dziecka ryzykuję jego bezpieczeństwem?
Zagrożone jest przede wszystkim ego dziecka. Jedną kwestią jest to, że pedofile mogą sobie ściągnąć te zdjęcia w darknecie. Do tego naprawdę może dojść. Ale jest też kolejna sprawa – dzieci już w podstawówce potrafią się nimi nawzajem szantażować. Publicznie udostępnione zdjęcia na nocniku albo z upaćkaną buzią mogą stać się pretekstem do szykan.
Czy w takim razie istnieje coś, co możemy uznać za bezpieczne?
Na niektórych blogach bardziej świadomych rodziców dziecko ma zawsze zakrytą twarz lub jest odwrócone tyłem do kamery. To całkiem bezpieczne. Rówieśnicy pewnie nawet nie wiedzą, kim są jego rodzice, nikt obcy nie będzie w stanie go zidentyfikować. Ogólnie dużo zależy od tego, jak bardzo ludzie pilnują informacji o sobie i co z nimi robią. Kiedy wrzucamy do sieci zdjęcia z urlopu, to jakbyśmy mówili: patrzcie, nie ma nas teraz w domu. Ktoś może wykorzystać tę informację przeciwko nam. Wskazówki można znaleźć nie tylko w postach, ale też w dyskusjach pod nimi. Teoretycznie dziecko da się w ten sposób wyśledzić – jeżeli znamy jego imię, imiona rodziców i przybliżone miejsce zamieszkania.
A jak to wygląda ze strony instytucji? Jeśli poziom uświadomienia rodziców nie jest zbyt wysoki, to jak sobie z tym radzą szkoły czy organizacje pozarządowe?
Problem jest taki, że rodzice często domagają się publikacji. Jeśli zdjęcie dziecka pojawi się gdzieś publicznie, uznają to za dowód prestiżu i dobrze wykonanej pracy. Po tym widać, jak niewielka jest świadomość społeczeństwa w tym temacie. Wierzę, że to się z czasem zmieni. Bardzo lubię Cala Newporta i jego książkę Cyfrowy minimalizm. Newport twierdzi, że z mediami społecznościowymi będzie jak z papierosami – przestaną być cool. Niedbanie o własną prywatność stanie się czymś żenującym. Ja sama też widzę zmiany. Kiedyś ludzie wrzucali do sieci dosłownie wszystko, teraz są ostrożniejsi.
Czy rodzice powinni umieszczać zdjęcia swoich dzieci w mediach społecznościowych?
Inna droga prowadzi przez odgórne rozpowszechnianie wiedzy o bezpieczeństwie w Internecie. Pisze o tym m.in. Bob Kartous w swojej książce „No future”. Ocenia dość krytycznie represyjne podejście nauczycieli. Przysłowiowe wyrzucenie telefonu przez okno wcale nie rozwiąże problemu. Musimy wiedzieć, co dzieci robią w Internecie, żeby pomóc im się lepiej w nim zorientować, musimy nauczyć je higieny psychicznej. Nie chodzi więc tylko o kwestie bezpieczeństwa, ale też o wytłumaczenie dzieciom, jak bezpiecznie obchodzić się ze swoimi zdjęciami w sieci. Powinny też umieć odpocząć od internetu. Bo jeśli już jesteśmy w czymś lepsi od sztucznej inteligencji, to na pewno w umiejętności skupienia się. A to właśnie ją media społecznościowe osłabiają najbardziej.
Jakie najczarniejsze scenariusze mogą się spełnić po udostępnieniu zdjęcia w sieci?
Spojrzę na to nieco szerzej. Regulamin Facebooka działa tak, że kiedy udostępnimy na nim jakieś zdjęcia, to co prawda nie tracimy do nich praw, ale udzielamy mu licencji. Dzięki niej Facebook może w zasadzie robić z naszymi zdjęciami co zechce. Możemy cofnąć udzieloną licencję usuwając zdjęcia z profilu. Tylko że jeśli w międzyczasie ktoś zdążył je ściągnąć, to nie mamy żadnego wpływu na ich dalsze losy.
Kolejną rzeczą jest technologia sieci neuronowych, umożliwiająca wyszukiwanie tego typu zdjęć. Używa się jej głównie do obserwacji negatywnych zjawisk w Internecie, ale oczywiście bywa wykorzystywana w niewłaściwych celach. Sięgają po nią ludzie interesujący się pornografią dziecięcą i nie chodzi tutaj tylko o pedofilów. Zdjęcia trafiają na darknet, który korzysta z Internetu, ale nie jest indeksowany, więc użytkownicy robią tam ze zdjęciami, co im się żywnie podoba.
Co powiedziałaby pani ludziom, którzy nie dbają o bezpieczeństwo w sieci, żeby przekonać ich do zmiany zachowania?
W mojej bańce wszyscy są pod tym względem całkiem ostrożni, choć i tak w wakacje zawsze mignie mi przed oczami kilka publicznych postów z nagimi zdjęciami dzieci. Chyba zapytałabym, czy poszliby pokazać swój album rodzinny przypadkowym ludziom na ulicy. Może takie porównanie pomogłoby im wyobrazić sobie, co oznacza nie chronić swojej prywatności w Internecie.
Jak ocenia pani wiedzę społeczeństwa o zagrożeniach, jakie czyhają na dzieci w Internecie?
Zauważyłam, że dzięki niemu wielu rodziców zaczęło rozmawiać na ten temat ze swoimi nastoletnimi dziećmi.
Kto powinien tłumaczyć rodzicom, że nie powinni wrzucać zdjęć swoich dzieci na portale społecznościowe?
Ciężko powiedzieć. Rodzice ogólnie nie lubią słuchać, kiedy ktoś im mówi, co powinni a czego nie powinni robić względem swoich dzieci. Ale może będziemy mieć w przyszłości wymóg usuwania takich publicznie dostępnych zdjęć, właśnie z uwagi na ochronę dzieci i potencjalne ryzyko cyberprzemocy.
Publiczne dochodzenie w sprawie cyberprzemocy może paradoksalnie dziecku jeszcze bardziej zaszkodzić. Im więcej to rozgrzebujemy, tym bardziej jest wytykane palcami.
A zdarzają się już takie przypadki?
Oczywiście. Właściwe organy już mają dostęp do oprogramowania wykrywającego mowę nienawiści. Jeżeli rodzice się do nich zgłoszą, dysponują środkami do zbadania problemu. Tyle że publiczne dochodzenie w sprawie cyberprzemocy może paradoksalnie dziecku jeszcze bardziej zaszkodzić. Czym więcej to rozgrzebujemy, tym bardziej jest wytykane palcami. Właśnie dlatego lepiej uważać na te wszystkie „zdjęcia na nocniku”. Ja się zawsze zastanawiam, jakby się czuli ci rodzice, gdyby chodziło o nich samych. Jeśli ktoś wrzuciłby na Facebooka zdjęcia w niezręcznej dla nich sytuacji, nie byliby zachwyceni. Albo śmieją się ze swoich dzieci w ogólnie dostępnych postach i nie uświadamiają sobie, jak bardzo mogą je tym zranić.
Jak zamierza pani podejść do korzystania z Internetu i portali społecznościowych przez pani własne dzieci?
Chcę z nimi rozmawiać przede wszystkim o higienie psychicznej. Mam nadzieję, że kiedy moje dzieci podrosną na tyle, żeby stać się użytkownikami portale społecznościowe nie będą już cool. Już teraz widzimy, że od tekstu na Facebooku przechodzimy do komunikacji wizualnej na Instagramie, stamtąd zaś do krótkich filmików na TikToku. Mam nadzieję, że droga stąd prowadzi już tylko do świata offline. Że będąc offline będziemy cool. A jeśli tak się nie stanie, moje dzieci będą mieć jasno ustalone zasady. Jest sporo dobrych książek na ten temat. Na przykład „Wired Child” Richarda Freeda. Dobrze opisują, jak można do tego podejść. Głównie chodzi o to, żeby ograniczać dziecku czas spędzany w sieci i jednocześnie rozmawiać z nim o tym, co w robi w Internecie. Może nam na przykład pokazać, co sobie zbudowało w Minecrafcie. Chcę zadbać o to, żeby moje dzieci miały silny związek z życiem w realu. Wytłumaczyć im, jak działają media społecznościowe, żeby nie zawalił im się świat, jak nie dostaną lajka.
Dlaczego zaczęła się pani zajmować tym tematem? Jaka jest twoja ścieżka kariery?
Zajmuje się analizą danych niestrukturyzowanych, przeważnie tekstów, ale też obrazków, bo neuronowe sieci potrafią już dziś automatycznie przyporządkować tekst do obrazka i na odwrót. Napisałam pracę doktorską o analizie sentymentu, czyli automatycznym rozpoznawaniu emocji przy użyciu uczenia maszynowego. W tamtym czasie interesowały się nim też firmy, bo chciały wiedzieć, czy ludziom podoba się ten odkurzacz, który sprzedają, i co ewentualnie należałoby zmienić. A że firmy i uczelnie niezbyt wtedy ze sobą współpracowały, łatwiej było im mnie zatrudnić i zlecić stworzenie oprogramowania od podstaw. Później zaczęłam pracować dla Deloitte, gdzie zajmuję się między innymi analizą śledczą. Firma Deloitte przeprowadza audyty, których częścią jest rozwiązywanie problemów potencjalnych nadużyć. W sprawach przestępstw gospodarczych, postępowanie dowodowe obejmuje często całą komunikację e-mailową, która się wokół tego odbyła. A jako że chodzi o ogromne ilości danych, manualna analiza, czyli czytanie i szukanie słów kluczowych, byłaby uciążliwa. Tworzę automatyczną analizę tekstów i szukam podejrzanych zjawisk.
Co sprawiło, że zdecydowała się pani się na Wydział Matematyczno-Fizyczny?
Instytut Lingwistyki Formalnej i Komputerowej był dla mnie świetnym kompromisem. Przez całe życie byłam trochę rozerwana, bo mama jest humanistką, a tata inżynierem. Pracując tam można korzystać z semantyki czy semiotyki, ale to wciąż dość techniczna specjalność. I to mi się w tym podobało. Oczywiście nie obyło się bez trudności, ale na mojej katedrze da się bez problemu pracować będąc dziewczyną.
Bałam się o to zapytać. Nie chciałam ulegać stereotypom, że dziewczyny na kierunku technicznym to niecodzienne zjawisko.
Zastanawiałam się nad tym, kiedy natknęłam się na inicjatywy IT tylko dla kobiet. Miałam wrażenie, że może tylko powiększyć gender gap. W tym sensie, że trzeba podkreślać, że potrafią programować, chociaż są kobietami. Z biegiem czasu musiałam przyznać im rację, bo w tym środowisku wciąż jest czymś dziwnym, kiedy dziewczyna chce się zajmować IT. Nie tylko u nas, za granicą też. Na jednej konferencji międzynarodowej prezentowałam artykuł, nad którym ciężko pracowałam i naprawdę potrzebowałam informacji zwrotnej od pozostałych uczestników. A tu za mną po wykładzie przychodzi jeden z kolegów i mówi „I have no idea what you have been talking about, but you have such great boobs.“ („nie mam pojęcia o czym mówiłaś, ale masz świetne cycki”). Można się poczuć idiotycznie, bo człowiek haruje, żeby miał o czym z nimi gadać, a potem się okazuje, że to było po nic.
Zasadniczo cały doktorat spędziłam w spodniach. Zabrakło mi odwagi, żeby prowadzić wykłady w sukience. Pewien brak zaufania co do tego, czy, pomimo posiadania piersi, jesteś w stanie zrozumieć dany temat wciąż da się odczuć.
W pani pracy sytuacja jest lepsza?
W Deloitte różnorodność jest ważnym tematem. Na całym świecie firma promuje równe szanse, udaje jej się też podnosić świadomość w krajach, które tak daleko jeszcze nie zaszły. Więc na pewno jest lepiej. Ale doktorat z kierunku technicznego na pewno mi nie zaszkodził. Nikt mi tu nigdy nie powiedział, że „jak ładna, to pewnie nie za mądra”.
Wszystkie artykuły autorki/autora