Spotkamy się na terapii. Depresja jako nowa norma pokoleniowa

Esej
Marie Heřmanová
| 11.9.2023
Spotkamy się na terapii. Depresja jako nowa norma pokoleniowa
Zdroj: Shutterstock

"Depresja, nihilizm lub, przeciwnie, intensywne doświadczanie bólu przeniknęły do popkultury jako zasadniczo styl życia - jako być może niewłaściwa, ale akceptowalna reakcja na okoliczności naszego życia".

W ponurą grudniową niedzielę leżałam na dywanie obok łóżka w mieszkaniu mojej przyjaciółki, ze wzrokiem utkwionym w suficie, rozmawiając o tym, jak spędziłam tydzień za granicą. Byłam tam na programie edukacyjnym, który obejmował wiele wykładów i dyskusji i byłam naprawdę zainteresowana, ale to, co najbardziej pamiętam z całej podróży, to siedzenie samotnie na podłodze mojego pokoju hotelowego, starając się nie zwariować, nie płakać, nie panikować, nie oddychać, nie żyć kolejną minutą i przekonać siebie, że mogę wstać rano, znów funkcjonować i do pewnego stopnia udawać normalną osobę prowadzącą normalne życie.

"Czułam się, jakbym miała atak paniki przez cały czas, ale jak ten moment tuż przed - kiedy już prawie jest, ale jeszcze nie nadszedł, więc nadal funkcjonujesz. Ale po prostu nie wiesz, czy będziesz funkcjonować za minutę". Wciąż patrzyłem w sufit. "Tak, znam to uczucie, wiem dokładnie, o czym mówisz" - powtórzył inny przyjaciel naszej trójki z kanapy nade mną. "Ale to okropne, gdy trwa to tak długo". Dziewczyny pokiwały głowami ze zrozumieniem i dorzuciły własne historie. ("Pewnego razu byłam całkowicie sparaliżowana przez sześć godzin z rzędu i nie mogłam w ogóle rozmawiać, a obok mnie na łóżku siedział facet, który oglądał Tour de France na swoim telefonie i od czasu do czasu pytał mnie, czy chcę się przytulić"). W końcu wszyscy się z tego śmiejemy, a ja oblewam siebie i dywan herbatą i czuję się o wiele lepiej niż w pokoju hotelowym. Dwie z nas chodzą do tej samej terapeutki, a trzecia już się z nią umówiła. W rzeczywistości większość moich przyjaciół już spotyka się z tym samym terapeutą, z wyjątkiem kilku, którzy jeszcze nie potrzebowali terapii.

Jeśli depresja jest tematem serialu telewizyjnego, oczywiście znacznie łatwiej jest o niej mówić, znacznie łatwiej ją rozpoznać i znacznie bardziej prawdopodobne jest, że ci, którzy potrafią ją w sobie rozpoznać, będą również w stanie poprosić o pomoc.

I ma mnóstwo naśladowczyń, z którymi jeszcze łatwiej się utożsamić, bo w przeciwieństwie do Hannah z Girls, ich autodestrukcja jest dużo bardziej estetyczna - Phoebe Waller-Bridge w The Monster to najbardziej wyrazisty przykład, literackie bohaterki Sally Rooney są mniej ekspresyjne i przesadzone. Na każdą królową pozytywnej - i powierzchownej - walki o prawa kobiet jak Beyoncé, mamy jedną tragiczną, melancholijną i zrezygnowaną Lanę Del Rey, czy po prostu Rue i Jules z Euphorii. Jak zauważa wspomniana Rebecca Liu, problem z tymi wszystkimi bohaterkami polega na tym, że często są przystojne i torturowane w bardzo estetyczny sposób, który wydaje się być na swój sposób przystępny. Dają złudzenie, że bycie w depresji jest fajne i może być dobre dla człowieka. To ważne spostrzeżenie, ale dla mnie osobiście w Hannah, Potvorze i Rue chodziło głównie o uświadomienie sobie, że rodzaj wewnętrznego niepokoju i bólu, którego wszyscy doświadczają, można komunikować , a także dzielić (choć oczywiście przeszkadza mi, że w depresji nie wyglądam jak Zendaya czy Waller-Bridge, brytyjska arystokratka).

O tym, że bycie kobietą oznacza cierpienie, wiedziała już Anna Karenina.

Nie jest jednak przypadkiem, że wszystkie te pozornie bliskie "dziewczyny z sąsiedztwa", w których wizerunku nie tylko ja, ale tak wielu innych odnajduje się i czuje, że są naszymi najlepszymi przyjaciółmi, są właśnie i tylko kobietami - a nie mężczyznami. Idea estetyzacji kobiecego bólu jest tak stara jak sama ludzkość. Anna Karenina, Mina z Draculi, omdlewające kobiety literatury romantycznej umierające później na gruźlicę - jak pokazuje Leslie Jamison w swoim eseju, archetyp "zranionej kobiety" towarzyszy nam od niepamiętnych czasów. Archetyp błyskotliwej, zranionej kobiety, która przekształca ból w piękno, uosabiają Sylvia Plath czy Virgina Woolf, inne bohaterki moich późnych lat nastoletnich. "Mówi się, że starożytny Grek Menandros powiedział: kobieta to ból, który nigdy nie znika. Prawdopodobnie miał na myśli, że kobiety są po prostu trudne, ale jego słowa zawierają bardziej złowieszczą sugestię: możliwość, że bycie kobietą wymaga cierpienia, że ból jest niekończącą się więzią i wymogiem kobiecej świadomości" - pisze Jamison.

Symbolicznie, dwa dni przed tym, jak mogłem skończyć to pisać, światowe media obiegła wiadomość o śmierci Elizabeth Würtzel, autorki pamiętnika Prozac Nation. Würtzel idealnie pasowałaby do szufladki przeszywająco inteligentnej, niezwykle interesującej, niezwykle złożonej i niezwykle przygnębiającej kobiety. Być może symptomatyczne jest to, że była jedną z pierwszych użytkowniczek Prozacu, pierwszego leku z generacji antydepresantów SSRI, a jej wspomnienia opisują między innymi, w jaki sposób odkrycie tych leków zasadniczo uratowało jej życie. Jeśli klikniesz prawie każdy nekrolog Würtzel, wszyscy zgadzają się, że była prototypową "trudną kobietą". Kiedy straciła dziewictwo, urządzała przyjęcia, a jej sukcesy zawodowe wynikające z talentu były tak samo ważne, jak jej porażki z powodu nierzetelności, uzależnienia i depresji.

Sytuacja społeczna jest tak skonstruowana, że obwiniamy się za depresję i przypisujemy ją osobistym niepowodzeniom: Tak to właśnie działa: po prostu nie jesteś wystarczająco dobry, po prostu ci się nie udało - spójrz na to, ile możliwości jest wokół ciebie, ilu ludzi sukcesu, a potem spójrz na siebie.

Elizabeth Würtzel była kobietą, dla której społeczeństwo i jego konwenanse to było po prostu zbyt wiele, zbyt (wszystko). I była z tego dumna. Była uosobieniem archetypowej kobiety milenialsów na długo przed tym, jak ten przydomek zaczął istnieć (a gdyby urodziła się nieco później, bez wątpienia odpowiedziałaby na wszystkie liczne krytyki jej osobowości słowami "ok boomer"). W pewnym sensie Prozac Nation opisywał właśnie to, co rozbija się na przykład o Phoebe Waller-Bridge i jej Potvora - czy możliwe jest funkcjonowanie jako kobieta w późnym kapitalizmie, który przedstawia wszystkie nasze wady jako nasze własne wady, jednocześnie wyznaczając rozpaczliwie wąskie granice tego, czym kobieta może być w rzeczywistości? Czy prototyp zranionej, przygnębionej i chłodnej kobiety stanowi odpowiedź na tę paradoksalną sytuację, w której nie sposób wygrać?

Hashtag depresja

Rosnąca obecność archetypu w popkulturze ma oczywiście wiele pozytywnych skutków, w tym coś, co możemy nazwać "oświeceniem". Oczywiście, jeśli z depresji robi się serial, o wiele łatwiej jest o niej rozmawiać, o wiele łatwiej jest ją rozpoznać i o wiele bardziej prawdopodobne jest, że ktoś, kto potrafi ją w sobie rozpoznać, będzie w stanie poprosić o pomoc - ponieważ będzie wiedział, że nie jest w tym sam i że pójście na terapię od dawna nie jest stygmatem (i może to jest fajne). Oczywiście internet i sieci społecznościowe, które mają tendencję do doprowadzania niemal każdego trendu kulturowego do skrajności i doprowadzania go do absurdu, nie pozostają w tyle. Tendencja do mówienia o lęku, antydepresantach, anoreksji i zdrowiu psychicznym rozprzestrzenia się w kulturze influencerów tak szybko, jak tosty z awokado (na przykład projekt Depressiongrams jest uosobieniem tego trendu i ironiczną kpiną z tego samego).

Odnosząca ogromne sukcesy brytyjska blogerka Zoella była jedną z pierwszych osób, które poświęciły swój Instagram między innymi podnoszeniu świadomości na temat zaburzeń lękowych, na które cierpi. W ślad za nią poszło wielu innych, w tym czołowe gwiazdy influencerskiego nieba, takie jak Garance Doré, a w Czechach Teri Hodanová, niegdyś słynna youtuberka Teri Blitzen, która próbuje dorosnąć. Hashtag #mentalhealth jest ekstremalną manifestacją wszystkich powyższych i nie trzeba dodawać, że influencerzy towarzyszą swoim postom o ciemniejszej stronie życia zdjęciami, na których wyglądają, jakby właśnie wyszli z salonu piękności. Ale potępienie ich wszystkich jako powierzchownych byłoby zbyt łatwe. Gdyby nie to wszystko, mógłbym pomyśleć, że jestem sam w moich stanach depresyjnych i nawet bym o nich nie pisał.

Tak po prostu działa nasz mózg.

Jak bardzo archetypowi millenialsi i ich publicznie deklarowana depresja wpłynęły na mnie? Jedno wiem na pewno po latach terapii i testowania wszystkiego, od antydepresantów SSRI po benzodiazepam. Moje depresje (nie tylko) w pokojach hotelowych nie mają oczywistej przyczyny zewnętrznej - przetrwałem niezwykle trudne okresy pełne okropnego stresu bez gorszych załamań, a jednak załamuję się właśnie wtedy, gdy wszystko się układa, a świat powinien być cudownym miejscem. Moja diagnoza nie ma wytłumaczenia w mojej przeszłości lub historii rodziny, miałem szczęśliwe dzieciństwo, moja rodzina jest jedną z najlepszych rzeczy w moim życiu. Nigdy nie doświadczyłem żadnych ekstremalnych trudności materialnych i nie doświadczam ich teraz, ponieważ jestem również dość uprzywilejowany dzięki mojej rodzinie. Nikt nigdy mnie nie skrzywdził, przynajmniej nie w żaden inny sposób niż ten, w jaki wszyscy normalnie się ranimy, ponieważ nie możemy tego zrobić w inny sposób (rozstania, zerwania przyjaźni, niepowodzenia w pracy).

Niemal instynktowna tendencja do postrzegania wszystkiego jako osobistej porażki jest trudna do zaprzeczenia i nie do zaakceptowania. Ale czy nie jest to właśnie część problemu?

Nie doświadczyłem niczego wyjątkowo traumatycznego, nie licząc rzeczy, przez które dobrowolnie przeszedłem, wiedząc, że będą traumatyczne, ale znaczące (jak skrajne ubóstwo lub ludzkie cierpienie w środku katastrofy humanitarnej), a we wszystkich tych sytuacjach miałem wsparcie otaczających mnie osób i przywilej dobrowolnego odejścia od nich w dowolnym momencie. A to, że mam wokół siebie mnóstwo ciekawych, myślących, zabawnych i niemal niezrozumiałych ludzi, jest chyba oczywiste już od samego początku tego tekstu. "Tak po prostu działa twój mózg, Marie" - mówi mi po raz enty moja terapeutka, a ja się z nią nie kłócę, bo w tym czasie nie spałam od tygodnia i jestem tak zmęczona, że po prostu kiwam głową. "To tak, jakby powiedzieć cukrzykowi, żeby pił więcej herbaty rumiankowej zamiast insuliny. Ale to nie wzmocni jego insuliny. I nie wytworzy też serotoniny".

To, że "tak po prostu działa mój mózg" powtarzam sobie w sytuacjach, gdy mam ochotę walić głową w mur i głośno krzyczeć dlaczego, dlaczego, dlaczego jeszcze raz. Niemal instynktowna tendencja do postrzegania wszystkiego jako osobistej porażki jest trudna do zaakceptowania. Ale czy nie jest to właśnie część problemu? Tak to właśnie działa: po prostu nie jesteś wystarczająco dobry, po prostu ci się nie udało - spójrz na to, ile możliwości jest wokół ciebie, spójrz na to, ilu ludzi sukcesu jest wokół ciebie, a potem spójrz na siebie. Cała sytuacja społeczna jest tak skonstruowana, że obwiniamy siebie za depresję i przypisujemy ją osobistym niepowodzeniom. Podobnie jak bieda, niskie zarobki, życie w podnajmowanym mieszkaniu z własnym lokum w zasięgu wzroku, wszystkie ciągłe, codzienne, czasem subtelne, a czasem nie do zniesienia presje związane z życiem w zachodnim społeczeństwie XXI wieku.

Wiesz, co słyszę w tej chwili? Te wszystkie oburzone i oburzone reakcje, które każą nam wyjść z poczekalni psychoterapeutów do "prawdziwego życia", do rozwiązywania "prawdziwych problemów", do myślenia o tym, że przecież żyjemy w dostatku, mamy wszystko, mamy łatwiej niż miały nasze babcie. Mamy łatwiej niż ludzie w wielu innych miejscach na świecie. Możemy oczywiście wskazać palcem na pokolenie rozpieszczonych bachorów, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić - ale wtedy wpadamy dokładnie w pułapkę, którą opisuje Mark Fisher, i nie tylko on. Na przykład artystka Juliana Huxtable twierdzi, że choroby psychiczne, takie jak depresja, stany lękowe i choroba afektywna dwubiegunowa, są "klinicznymi przejawami struktur myślowych, które są obecnie nieodłącznym elementem warunków społecznych i epistemologicznych, w których żyjemy". Innymi słowy - nie tylko mój mózg działa w ten sposób. W sytuacji, w której każda porażka jest osobistą porażką, ponieważ nie przyznaje się do porażki systemu, wszyscy cały czas żyjemy nad otchłanią czarnej dziury depresji.

Zdjęcie na okładce przedstawia Zendayę w serialu HBO Euphoria. Źródło.

Dyskusja dot. artykułu

Nikt nie dodał jeszcze komentarza do dyskusji

Zostaw komentarz