Przez lata zewsząd dostawałam dobre rady, jak utrzymać mieszkanie w minimalistycznym porządku, nie kupować niepotrzebnych rzeczy i paradoksalnie niczego nie wyrzucać, bo marnotrawstwo to zło. Ale wystarczyło jedno sprzątanie starego mieszkania, żebym zrozumiała, że każdy w końcu staje się zbieraczem. Nie mogę się tego doczekać.
Kilka dni temu, z pomocą przyjaciół, wyczyściłem część domu mojej babci po kilku latach. Mój dziadek był jubilerem-samoukiem i podczas pierwszej republiki w dobrze prosperującym wówczas małym miasteczku kupił go dla swojej drugiej żony, mojej babci. Jeden dom i trzy pokolenia później włożyliśmy ją do plastikowych worków. Stojąc pośrodku nagle pustej i dużej sypialni mojej babci, płakałam z ulgi i smutku. Ile po nas zostanie? Jeden dysk pamięci i stos szmat COS?
Nie jestem fanką popularnej minimalistki Marie Kondo, więc sprzątanie rupieci nie rozpaliło we mnie iskierki radości. Wręcz przeciwnie. Dla mnie każdy zakurzony motek nici i każda kartka papieru z wyblakłym przepisem lub listą zakupów były kawałkami rodzinnej historii, które bluźnierczo wyrzuciłam na złomowisko. Każdy kawałek materiału budził we mnie radość jako nosiciel małej, wielkiej historii, której sam nie doświadczyłem, ale do której wciąż czułem się przywiązany.
To jestem ja, stąd pochodzę. Mam stare miksery Eta, antropozoficzne książki mojego dziadka, portrety Edvarda Benesa, fartuchy stolarskie mojej babci i dyplomy Sokoła, włoskie magazyny społeczne mojej matki z lat 90. i notatki mojej ciotki ze studiów prawniczych.
Co wyzwala iskry radości?
Lubię różne rzeczy. Mydła. Butelki kosmetyków i ich etykiety. Ubrania. Kapelusze. Buty. Stare naczynia. Nawet jako dziecko dałem się nabrać na trend kolekcjonerski. Guziki, naklejki, zwierzątka z przedszkola, pachnące ołówki. Stopniowo zamieniłem sklepy papiernicze na drogerie, a te na sklepy odzieżowe, sklepy z używanymi rzeczami i pchle targi. Do dziś dziwię się, że po kilku latach studiów udało mi się wrócić z Włoch do Pragi, by gromadzić tu coraz więcej rzeczy.
Po prostu kocham rzeczy, estetycznie i za ich metafizyczną esencję niosącą historie i emocje, które może mieć na przykład sweter od mojej mamy. Rzeczy zawsze wyzwalały we mnie radość. I tak naprawdę nie ma znaczenia dlaczego. Patrzę na Instagram i myślę o starciu trendów, które próbują kształtować nasz styl życia - minimalizm kontra no-waste. Wyrzucać wszystko lub nie wyrzucać niczego.
Kosze za siedemdziesiąt euro są drugą najbardziej bezużyteczną rzeczą po kolekcji porcelanowych słoni.
Ale żyjemy inaczej niż nasze babcie i matki, które były zmuszone przez okoliczności do gromadzenia skrawków tkanin do pikowania, trzymania paczek wkładek w komodzie i nie wyrzucania nawet całkowicie zużytego kilofa. Modne tablice na Pintereście mogą oferować nam mnóstwo tutoriali, jak zrobić fajną doniczkę ze zużytej butelki po ogórkach lub puszki po groszku, ale czy naprawdę musimy czuć się winni, gdy coś wyrzucamy i nie korzystamy z okazji do upcyklingu? I na odwrót - czy powinniśmy czuć się źle tylko dlatego, że nie możemy wyczyścić naszego mieszkania tak, aby pozostało nam dziesięć niezbędnych elementów w naszej szafie i dwa kubki i miska w kuchni?
"Celem declutteringu jest zrobienie miejsca dla znaczących rzeczy, ludzi i doświadczeń, a ja nie wyobrażam sobie większego szczęścia w życiu niż bycie otoczonym tylko przez rzeczy, które kocham" - pisze minimalistka Kondo we wstępie do swojej strony internetowej, gdzie oprócz swoich książek sprzedaje również RZECZY - piękniejsze, nowe i "godne uwagi" rzeczy. Najbardziej zaintrygowała mnie sekcja koszy i koszyków - niektóre nie różnią się od tych, które wyrzucałam w domu mojej babci. Osobiście uważam kosze za siedemdziesiąt euro za drugą najbardziej bezużyteczną rzecz po kolekcji porcelanowych słoni. Oczywiście nadal mają prawo istnieć, wystarczy, że rozpalą w kimś te iskierki radości. Zbieranie rzeczy z konieczności zostało zastąpione ładnie wyglądającym konsumpcjonizmem, którym chwalimy się na mediach społecznościowych ładnie oświetlonym zdjęciem. Nie oceniam tego, bo też to robię.
(Jesteśmy naszymi mamami.
W mojej rodzinie od trzech pokoleń istnieje dodatkowy sentyment związany z koniecznością, prawdopodobnie taki, który wchłonąłem w siebie. Chodzi o to, że w czasach, w których możemy być szczęśliwi z małym mieszkaniem (którego posiadanie, dla szczęśliwców, i tak przyniesie dożywotnią służebność pod hipoteką), jak mamy upchnąć wszystko, co Kondo nazywa "znaczącym" w takim właśnie mieszkaniu? A co, jeśli dodatkowo każdy motek nici i kolekcja starych pudełek zapałek wydają ci się znaczące?
Wszystkie artykuły autorki/autora