W drugiej części piszemy o cyberseksizmie w stosunku do dziennikarek oraz o tym, że „przecież mężczyźni też doświadczają cyberprzemocy". Opisujemy też skutki cyberseksizmu oraz mikrokompendium działań obronnych.
Pierwsza część tekstu Baby do garów. Cyberseksizm wobec kobiet, które ośmielają się zabierać głos
Kolejna grupa kobiet, którą cyberseksizmem mężczyźni karzą za prowadzenie publicznej działalności w internecie? Nie muszę szukać daleko – to dziennikarki (tutaj odsyłam także do zeszłorocznego raportu ONZ, w którym zbadano przemoc wobec tej grupy na całym świecie). Sama postanawiam pozostać na polskim gruncie – zagaduję koleżanki z branży o ich własne bliskie spotkania z seksizmem w sieci. Spodziewam się, że dostanę od nich mocny materiał – ale nie spodziewam się, że tak szybko i tak dużo.
„Tłumaczą mi świat w komentarzach i twierdzą, że »potrzebuję bolca«”. „Mówią, że jestem niedoruchana i mam cipę zamiast mózgu”. „Polecali sobie znaleźć moje zdjęcia w necie, żeby zrozumieć, dlaczego nikt mnie nie chce i zdechnę w samotności”. Albo piszą: „chyba masz wiadro między nogami, dlatego jesteś taka zgorzkniała” (co?). I grożą: „jebane feministki, które nienawidzą mężczyzn, w końcu spotka to, na co zasługują”. Przy takich komentarzach hasło „zamilcz więc, głupia!” z maila, który wrzuca na czat koleżanka jako przykład twórczości swojego ulubionego hejtera, zdaje się być czułą, dobrotliwą połajanką.
Jeśli ktoś pragnie dłuższych historii – mam i takie. Karolina Stępniewska, dziennikarka z dużym doświadczeniem w czołowych polskich grupach medialnych, opowiada: „Kiedyś kazano mi napisać jakieś lekkie clickbaitowe fotostory o grzeszkach ubraniowych mężczyzn. Niestety okazało się, że to był naprawdę clickbaitowy tekst. Więc często go odświeżano… Możesz sobie wyobrazić, co tam się działo w komentarzach? Wyciągnęli moje prywatne niekorzystne zdjęcia, pisali, jaka jestem nie do wyruchania, jakiś anonim napisał, że to nieprawda, bo na żywo jestem jak najbardziej, wie, był tam i pozdrawia. I to chyba był ten moment, kiedy przestałam się przejmować. Bo przestałam czytać”.
Rozmawiam też z Zuzanną Tomaszewicz, dziennikarką, która z uwzględnieniem feministycznej perspektywy pisze o grach oraz tekstach kultury należących do gatunku fantasy i science fiction. „Zbieram komentarze w stylu »pewnie patrzy przez ramię chłopaka, jak gra na kompie« albo »widać, że nigdy nie grała w Dragon Age«. Ten ostatni wyjątkowo mnie zakłuł w serducho, bo Dragon Age to moja ulubiona gra. Czasem na Facebooku dostaję też wiadomości z pytaniami à la »wymień mi trzy płyty Metalliki« (tyle że o grach), przyprawione różnymi niemiłymi epitetami. Nie wspominając już o tym, ile razy usłyszałam od internautów, że jestem idiotką, kretynką i w ogóle a kysz!”.
Wkroczenie na teren, którzy sami mężczyźni uważają za typowo „swój” to najwyraźniej największa zbrodnia, jaką może popełnić kobieta-dziennikarka. A takich terenów jest sporo. Czy to ojcostwo, czy męska moda, czy gry komputerowe, czy futbol (dobrze pamiętam reakcje, kiedy w 2019 r. w redakcji ASZdziennika zaczęłam relacjonować mundial kobiet) – nie zapuszczaj się do tej jaskini i nie udawaj, że coś rozumiesz, kobieto. Inaczej w obronie swojego terytorium rzuci się na ciebie cały oddział partyzantów.
No ale co z facetami?
Czy przyszedł już czas na ten kluczowy przerywnik? No dobra, miejmy to z głowy. „Ciągle tylko o kobietach, a przecież mężczyźni też są ofiarami hejtu” – mógłby już dawno zauważyć przytomny czytelnik, który wie, że to panowie są najważniejsi na świecie, a dowolny tekst skupiony na problemach kobiet to policzek wymierzony wszystkim przedstawicielom płci męskiej. Nie chcę pozostawić wszystkich zatroskanych o los mężczyzn samym sobie, dlatego poprosiłam o rozjaśnienie tej kwestii Karolinę Widomską (która opowiedziała mi również, że przekierowywanie uwagi na męskie problemy wtedy, kiedy mowa o kobiecych, jest opisaną praktyką zawłaszczania przestrzeni w internecie i nazywa się to derailing).
„Tak, internetowa przemoc dotyka również mężczyzn, jednak na zupełnie innych zasadach” – tłumaczy. „Biali, cisgenderowi [czyli: nie transpłciowi, identyfikujący się z płcią przypisaną im przy urodzeniu – przyp. red.] mężczyźni nie są atakowani ze względu na swoją tożsamość, tylko za cechy i poglądy”. Nie chodzi o to, że mężczyzn nie dotyka cyberprzemoc. To jasne, że oni też mogą być obrażani, stalkowani albo spotykać się z mową nienawiści – choćby w związku ze swoim pochodzeniem etnicznym, wyznawaną religią czy orientacją psychoseksualną. Ale nikt nie hejtuje ich po prostu za płeć. Bycie mężczyzną jest w wielu przestrzeniach internetowych naturalną, neutralną, przezroczystą pozycją. Bycie kobietą niesie za sobą konsekwencje.
„Badania pokazują, że długotrwała internetowa przemoc może doprowadzić do stanów lękowych, depresji, zaburzeń odżywiania, wycofania się z dążenia do obranych celów, zarówno prywatnych, jak i profesjonalnych”
„Badania pokazują, że kobiety dostają wiadomości o niechcianej treści ponad 25 razy częściej niż mężczyźni. Kolejny research prowadzony na przestrzeni 8 lat ujawnił, że 72% osób zgłaszających napastowanie seksualne online to kobiety” – podaje mi przykłady Widomska. To kobiety, nie mężczyźni, dostają w prywatnych wiadomościach od obcych ludzi zdjęcia penisów i groźby gwałtu. To kobiety, nie mężczyźni, czytają skierowane do siebie komentarze „taka ładna, a tak pierdoli”, „wyjebię cię” albo „za ile mi dasz?”. To kobiety, nie mężczyźni, dowiedzą się w internecie, że są brzydkie, tłuste i obleśne. Czasem komentarze „fajne cycki” i „obrzydliwa, kijem bym nie ruszył” splatają się w barwny patchwork pod jednym i tym samym zdjęciem. Ilu panów, tyleż opinii na temat damskiej urody.
Co nam robi cyberseksizm
Na chwilę odłóżmy jednak na bok żarciki o niezdecydowanych panach (chociaż rozbrajanie hejtu śmiechem – o czym za moment – też działa) i zastanówmy się: jakie są konsekwencje cyberseksizmu? Jak mówi mi dr Beata Rajba, psycholożka, emocjonalne skutki długotrwałego narażenia na hejt w internecie przypominają te po doświadczeniu każdego innego rodzaju przemocy. „Pojawia się bezsilność, poczucie bezradności wobec tego, że ktoś naruszył nasze granice i że nie da się już tego cofnąć, bo w internecie nic nie ginie, poczucie osaczenia, lęk przed następnym atakiem, ale też przed tym, co wiedzą bliscy czy sąsiedzi, wstyd, bo osoba prześladowana w końcu każde spojrzenie czy śmiech za plecami zaczyna interpretować jako wymierzone w nią” – opowiada. Brzmi strasznie? No, bo jest straszne.
Karolina Widomska, z którą rozmawiam o tym samym – skutkach psychologicznych cyberseksizmu – nie wpuszcza światła do ciemnego pokoju, w którym właśnie się znalazłyśmy. „Badania pokazują, że długotrwała internetowa przemoc może doprowadzić do stanów lękowych, depresji, zaburzeń odżywiania, wycofania się z dążenia do obranych celów, zarówno prywatnych, jak i profesjonalnych” – wylicza. Jak dodaje Joanna Grabarczyk-Anders, specjalistka ds. bezpieczeństwa w internecie i współtwórczyni kampanii HejtStop, „długotrwałe wystawienie na nienawistne treści generuje nawet zespół stresu pourazowego”.
Jak sugeruje Beata Rajba, niezłym sposobem radzenia sobie z cyberprzemocą jest publiczne napiętnowanie osoby, która nas prześladuje, poprzez publikację jej postów – wsparcie społeczności nie tylko pomaga się lepiej poczuć hejtowanej osobie, ale sprawia też, że sam hejter zaczyna czuć się mniej pewnie i milknie. Moje własne doświadczenie wskazuje, że w przypadku hejtu mniejszego kalibru – dajmy na to, pojedynczego komentarza – czasem wystarczy przeczytać go komuś bliskiemu albo wrzucić na czata ze znajomymi tylko po to, by wspólnie go obśmiać. Oto ważna prawda: w procesie radzenia sobie z hejtem nie lekceważmy siły przyjacielskiej reakcji „haha” i zdania „o lol co za typo XD”.
A publiczne reakcje? Według Beaty Rajby najzdrowiej jest nie odpowiadać na treści zamieszczane przez hejterów, żeby poprzez interakcję nie podsycać ich zainteresowania. Przypomina to znane zdanie „nie karmić trolla”, warto więc zrobić zastrzeżenie: osoby, które piszą w internecie obleśne komentarze, wysyłają obelgi czy seksualne propozycje, zwykle wcale nie pasują do stereotypowego wyobrażenia o nastolatku, który siedzi w piwnicy w bluzie z kapturem i pisze w sieci głupoty z nudów. Najczęściej – jak mówi mi Karolina Widomska – sprawcami seksistowskiej cyberprzemocy są dorośli mężczyźni. Mizoginia w sieci to nie trolling, w stosunku do którego trzeba odnaleźć w sobie „więcej dystansu” i „zrozumieć żart”. Przemoc, zastraszanie i groźby w internecie to taka sama przemoc, zastraszanie i groźby jak wszędzie indziej.
Mikrokompendium działań obronnych
Czy jeśli chcemy działać publicznie, jesteśmy skazane na zalew cyberseksizmu, a jedyną dostępną bronią jest nieotwieranie folderu „inne”, nieodpowiadanie hejterom albo wyśmiewanie ich komentarzy w przyjaznym gronie? Albo zgłaszanie nienawistnych treści administratorom Facebooka czy Twittera w nadziei, że zrobią użytek ze swojego regulaminu i zdejmą komentarz lub usuną konto naszego hejtera? Niekoniecznie. Są też inne drogi.
Hejt bywa przestępstwem, za które sprawca może ponieść odpowiedzialność karną. Jak mówi mi Joanna Grabarczyk-Anders, w Polsce karane jest na przykład nawoływanie do morderstwa lub uszkodzenia ciała, a także groźby gwałtu czy naruszenia nietykalności osobistej. Można też wejść na drogę prawną, jeśli ktoś zamieszcza treści naruszające czyjeś dobre imię – takie, które zniesławiają lub znieważają adresatkę.
„Jeśli zgłosimy się na policję, sprawca może ponieść karę. A jeżeli uda się nam ustalić jego tożsamość, możemy pozwać kogoś cywilnie, wnosząc o zadośćuczynienie lub przeprosiny” – wyjaśnia Grabarczyk-Anders. Co ważne, w wypadku przestępstw związanych z nawoływaniem do nienawiści (na przykład pisania komentarzy w stylu „wszystkie feministki trzeba wsadzić do obozów”), wypowiedzi muszą mieć charakter publiczny, żeby dało się ukarać ich autora. Czym innym są groźby karalne. Jeśli ktoś grozi innej osobie gwałtem czy śmiercią w prywatnych wiadomościach lub SMS-ach – to też jest przestępstwo, które można zgłosić.
Jeśli właśnie czujecie defetyzm i myślicie, że przecież to i tak nic nie da – niekoniecznie macie rację. Jak wyjaśnia moja rozmówczyni, wyroki za tego rodzaju przestępstwa faktycznie zapadają w Polsce, choć wymiar sprawiedliwości działa opieszale, a kary nie są specjalnie wysokie. Ale poważniejszym problemem wydaje się co innego. „Wykrywalność takich przestępstw jest bardzo niska i nie zawsze jest to wina policji czy prokuratury. Wielu sprawców po prostu nie zostanie ukaranych, dopóki kobiety nie zdecydują się masowo zgłaszać tego typu spraw” – tłumaczy Joanna Grabarczyk-Anders. „Wiem, że kontakt z policją czy prokuraturą bywa wyzwaniem, ale jeśli do organów nie trafi materiał dowodowy, a w rezultacie kilkanaście albo kilkadziesiąt osób nie zostanie ukaranych za to, co piszą, ilość nienawistnych treści nadal będzie taka sama. Ludzie muszą się nauczyć, że za publikowanie niektórych rzeczy mogą ponieść konsekwencje nie tylko w postaci bana, ale na przykład wysokiej kary finansowej”.
A co, jeśli nas samych nie dotyka hejt, ale chcemy coś zrobić dla osób, które są na niego wystawione? Możemy ujmować się za innymi – w prosty, szybki sposób, który realnie pomaga. Jak opowiada Grabarczyk-Anders: „z moich doświadczeń pracy z polityczkami i osobami publicznymi wynika, że dostają głównie bęcki, a bardzo mało słów dodających otuchy”. Ale kiedy część osób w internetowej dyskusji staje w obronie atakowanych kobiet, to szlam, który do nich dociera, jest mniej dotkliwy.
Nie chodzi o wielkie akcje, a o proste rzeczy. Jeśli jesteśmy po stronie atakowanej w internecie aktywistki, wystarczy napisać „wspieram”, jeśli podobają nam się jej działania – „dziękuję, że robisz to, co robisz”. Kiedy pod artykułem jakiejś dziennikarki czytamy komentarz „niedojebana feminazistka”, a uważamy, że napisała świetną rzecz – warto poświęcić te kilka sekund, żeby napisać „super tekst, dzięki”. Z własnego doświadczenia wiem, że takie rzeczy dodają ducha – nie obchodzi mnie, co jakiś frustrat napisał w komentarzach o moim wyglądzie czy życiu seksualnym, jeśli widzę, że to, co mówię albo piszę, trafia do innych. To dokładnie to, o czym mówiła Gocha Adamczyk, wspominając o swojej dawnej nauczycielce – tej, która jedną krótką uwagą o tym, że jest z niej dumna, zrównoważyła wiadro syfu, które zdążyli wylać na nią mężczyźni.
Niech patronką tego tekstu będzie nauczycielka Gochy Adamczyk.
Wszystkie artykuły autorki/autora