Jeden z najbardziej kultowych, mainstreamowych seriali adresowanych przede wszystkim do żeńskiej widowni wraca na ekrany! HBO kręci dziesięcioodcinkową miniserię z bohaterkami i bohaterami „Seksu w wielkim mieście”, pod tytułem „And Just Like That…”, a opinie na jego temat są mieszane. Czy serial może w ogóle zaproponować coś nowego? Czy jest w stanie korespondować z trzecią falą feminizmu? Czy zaproponuje większą różnorodność? I czy w ogóle chcemy oglądać sześćdziesięciolatki uprawiające seks?
Kiedy Kim Cattrall, odtwórczyni postaci Samanthy Jones, odbierała w 2003 roku Złoty Glob dla najlepszej aktorki drugoplanowej w serialu telewizyjnym, swoją przemowę rozpoczęła zdaniem: Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, z iloma mężczyznami musiałam się przespać, abym mogła tu dzisiaj być. Nawiązanie do roli aktywnej seksualnie Samanthy, a jednocześnie ironiczne nawiązanie do stereotypowych wyobrażeń o aktorkach, wchodzących reżyserom i producentom do łóżka, żeby dostać rolę, chyba najdoskonalej wyraża ambiwalencję, z jaką współczesna feministka ogląda sześć sezonów serialu i dwa filmy „Seksu w wielkim mieście”. To, co na przełomie milenium było świeże, fascynujące i dodające mocy, dwadzieścia lat później trochę kłuje w oczy – nie tylko dlatego, że serial się zestarzał, ale przede wszystkim, jak się z biegiem lat zmieniał.
Niezależna, ale taka samotna
Pamiętam, kiedy pierwszy raz późnym wieczorem trafiłam na „Seks w wielkim mieście”. Miałam około siedemnastu lat, był rok 2002, a ja zastanawiałam się, co to za głupota i o czym te piękne, szczupłe, białe, trzydziestoletnie kobiety sukcesu w luksusowych butach i drogich kreacjach w ogóle mówią?! Potem rozpoczęłam studia, uniezależniłam się, miałam kilku chłopaków i kilka bolesnych rozstań, związki na jedną noc… Nagle Miranda, Charlotte, Carrie, a przede wszystkim Samantha stały się tak trochę moimi koleżankami. Strasznie chciałam mieć życie jak one. Niezależne finansowo, swobodne, pełne sukcesów – życie, które miałabym w swoich rękach.
Nie powraca jedna z najpopularniejszych postaci – Samantha. Tracimy przez to postać, która najlepiej mogła nam pokazać, że seks jest nie tylko dla młodych.
Właśnie to przyniósł nam pod koniec lat 90. na ekrany „Seks w wielkim mieście”. Bohaterki, które burzą stereotypy i nie mają zamiaru robić tego, czego się od kobiet oczekuje. Przynajmniej częściowo. Pomimo, że mają świetną pracę, są niezależne finansowo i cieszą się z seksu bez zobowiązań, to ich życie kręci się wokół mężczyzn. Od trzydziestki, kiedy je poznajemy, aż do czterdziestki, kiedy w drugim filmie pełnometrażowym się z nimi żegnamy.
I chociaż w ich świecie, zwłaszcza biorąc pod uwagę ich status społeczno-ekonomiczny, jest jasne, że nie będą musiały gotować, rodzić dzieci, starać się o ciepło domowego ogniska i słuchać swojego męża, to spoza tej nieograniczonej wolności wyłania się niepokojące uczucie, że bycie singlem jest złe, to porażka osobista i że bez partnera nie można być szczęśliwą. Zwłaszcza w przypadku Carrie, głównej bohaterki (w niektórych momentach serialu raczej antybohaterki), jej szczęście jest bardzo mocno związane z tym, czy jest akurat w związku, czy sama. Jedyną z kobiet, która nie pasuje do tego obrazu, jest Samantha, długotrwale korzystająca z życia i uroków seksu bez zobowiązań, ale paradoksalnie na końcu serialu również ona kończy w poważnym związku. To, że single równa się nieszczęśliwa, potwierdza również pierwszy z filmów, w którym Carrie w sukni ślubnej pozuje do zdjęć na okładkę prestiżowego magazynu z tytułem: „Ostatnia singielka w Nowym Jorku,” oraz „Nawet po czterdziestce masz szansę na happy end". Przecież nie możesz umrzeć sama, na Boga!
Seks z suchą pochwą i zaburzeniami erekcji
Jest niezbyt prawdopodobne, że w nowej serii coś się pod tym względem zmieni. Według informacji z planu do serialu powracają wszyscy mężowie głównych bohaterek. Nie powraca natomiast jedna z najpopularniejszych bohaterek – Samantha, której odtwórczyni odmówiła roli ze względu na złe stosunki osobiste z Sarah Jessicą Parker. Tracimy przez to postać, która najlepiej mogła nam pokazać, jak to jest być „single and fabulous“ w wieku sześćdziesięciu lat i być przykładem tego, że seks jest nie tylko dla młodych.
To właśnie wolność nowoczesnych, niezależnych kobiet, które już przeszły menopauzę, ale nadal mają przywileje wynikające z ich pozycji białych, bogatych kobiet żyjących w liberalnym społeczeństwie, mogła serialowi dodać feministycznego ducha, który miał już dwadzieścia lat temu, gdy pierwszy raz pojawił się na ekranach. Moglibyśmy jasno i wyraźnie widzieć to, czego mainstreamowe media nie pokazują. Że seks uprawiają też ludzie, którzy już dawno przekroczyli trzydziestkę, i że nie musi być on pokazany jedynie jako aluzja, pod kołdrą.
Silną stroną serialu były bowiem sceny seksualne – bez niedomówień, ale w dobrym guście. Podobnie jak otwarte debaty o problemach intymnych. Byłoby niezwykle odświeżające wymienić tematy takie jak seks analny, dirty talk, zbyt mały lub duży penis albo zablokowany kapturek dopochwowy na problemy, o których obecnie mówi się marginalnie: inkontynencja, suchość pochwy, potrzeba dłuższej stymulacji partnera dla utrzymania erekcji, gorsza wytrzymałość i inne tematy związane z seksem po sześćdziesiątce. Moim wielkim marzeniem byłoby obejrzeć swój guilty pleasure serial taki sam, jak dawniej, ale zaktualizowany ze względu na wiek głównych bohaterów.
Pozwólcie kobietom wyglądać jak chcą!
To z czego mógłby „Seks w wielkim mieście” w roku 2021 zrezygnować, to przywiązywanie tak dużej wagi do tego, jak kobiety wyglądają i jak powinny wyglądać. W początkowych seriach i filmach nie do wybaczenia było nieodpowiednie ubranie, fryzura, ale również waga, niedokładne golenie, starzenie się lub niedojrzałe zachowanie. W „Seksie w wielkim mieście” nie musisz gotować dla męża, możesz skupić się na karierze, codziennie chodzić do drogich klubów i spać, z kim ci się podoba, ale musisz być przy tym piękna, szczupła i zadbana.
Czy interesują Cię dalsze losy bohaterek serialu „Sex w wielkim mieście”?
Paradoksalnie, publiczność nie jest wyrozumiała nawet dla aktorek, odtwarzających główne role. Jakby serial wychował sobie surowych krytyków wyglądu, oceniających, co jest właściwe, a co nie. Kiedy w mediach pojawiły się pierwsze zdjęcia z planu serialu, odezwały się – nawet w feministycznych i przeciwnych body shamingu grupach – głosy, które otwarcie krytykowały wygląd bohaterek. Poczynając tym, że są za chude, za stare, miały zbyt dużo operacji plastycznych, a kończąc na nieodpowiednich ubraniach. Smutne, że są to głównie opinie kobiet. Pomimo, że byłabym zachwycona, gdyby Carrie miała 20 kilogramów nadwagi, a nikt by tego nie komentował, nie możemy oczekiwać od hollywoodskich aktorek, że nie będą się starać pozbyć oznak starzenia i wyglądać perfekcyjnie, również dzięki pomocy chirurgów plastycznych. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałabym nic innego także od granych przez nie postaci. Jeżeli naprawdę chcemy być body positive i obowiązuje zasada, że moje ciało to moja sprawa, powinniśmy szanować wolność kobiet również w kwestii, w jaki sposób zdecydują się je zmieniać.
Świat kolorowy jak pokaz Jean-Paul Gaultiera
Serial od zawsze starał się przedstawiać różnorodność świata, pomimo że są tam pewne niedoskonałości, zwłaszcza jeżeli chodzi o „people of color“. Miranda i Samantha wprawdzie swego czasu umawiały się się na randki z czarnymi mężczyznami, ale nie można zaprzeczyć, że „Seks w wielkim mieście” to przeważnie seks w mieście pełnym białych ludzi. Z drugiej strony, jeżeli chodzi o homoseksualizm, biseksualizm, aseksualizm, eksperymenty ze swoją seksualnością oraz mieszanie męskich i żeńskich ról był zawsze o krok naprzód. Mimo że byłoby sympatycznie, gdyby chociaż jedna z głównych bohaterek była lesbijką (zwłaszcza, że jedna z aktorek nią jest), interesujące jest obserwować, jak się z męskimi i żeńskimi rolami pracuje w ramach postaci.
Wygląd i styl ubierania Mirandy jest androgyniczny, a nawet męski, zwłaszcza w pierwszych seriach, z drugiej strony Samantha, mimo że na zewnątrz jest bardzo kobieca, ma „męskie“ rozumowanie (lub, można by powiedzieć, rozumowanie, które stereotypowo łączone jest z mężczyznami). Jeden z przyjaciół Charlotty, o którym myślała, że jest gejem, okazuje się hetero, ale zachowuje się w sposób delikatny i „żeński”. Pod tym względem powinna być interesująca także nowa seria, w której ma się pojawić niebinarna postać stand-up komika/komiczki Che Diaz. Producenci obiecują również inne postaci różnych narodowości i ras.
Co może nam zaproponować nowa seria „Seksu w wielkim mieście", po dwudziestu latach od pierwszego klapsa? Według przecieków z planu filmowego – nieprzyjemny rozwód Carrie i Pana Biga, jej wierne przyjaciółki i przyjaciół gejów, nowe postaci i więcej różnorodności. Na pewno nie zabraknie luksusowych sukni, butów i dodatków, do których nas „Seks w wielkim mieście" zdążył przyzwyczaić. Pytanie tylko, czy to wystarczy we współczesnym świecie, który zażył ruch #metoo, BLM, pandemię koronawirusa i zmaga się z kryzysem klimatycznym. Podczas gdy grupą docelową początkowych serii były kobiety między dwudziestym, a pięćdziesiątym rokiem życia, dwadzieścia lat później kilka powierzchownych pięćdziesięciolatek raczej nie poruszy takiej masy kobiet jak na przełomie milenium.
Czy zobaczymy silne kobiety w średnim wieku, które cieszą się dojrzałą seksualnością, nie przejmują potrzebami mężczyzn, żyją niezależnym życiem, zmieniają świat i robią to, co je bawi, czy też może wszystko będzie się kręcić wokół związków i idealnego wyglądu? Możliwości i tematów, które mógłby w sobie zawrzeć nowy „Seks w wielkim mieście", jest wiele, a nostalgia z pewnością przyciągnie do ekranów wielu widzów. Włącznie ze mną. Miejmy tylko nadzieję, że „And Just Like That" nie opuścimy po drugim odcinku jako reliktu przeszłości, który wprawdzie z zewnątrz wygląda dobrze, ale ze zrozumiałych powodów nie mamy ochoty poświęcać mu zbyt wiele czasu.
Wszystkie artykuły autorki/autora