Posiadanie całej piątki razem oznacza bycie na bieżąco, kontrolowanie sytuacji i nie pozwalanie, by cokolwiek stanęło na przeszkodzie. Co, zbiegiem okoliczności, jest bezpośrednim przeciwieństwem tego, jak zwykle wyglądają pierwsze lata macierzyństwa. Jest maj, czas miłości. Przypominamy artykuł Michaeli Sladki o tym, jak nauczyła się kochać swoje życie.
"Masz wszystkie pięć razem? Nie możesz się bez nich obyć" - zapytano mnie kiedyś na szkoleniu dla wolontariuszy pracujących z dziećmi znajdującymi się w niekorzystnej sytuacji społecznej. Pytanie wydawało się dość retoryczne, ale obecni tam psychologowie byli śmiertelnie poważni. "Moja piątka" była przestawiana, odwracana, zmieniana raz, dwa, trzy razy odkąd skończyłam dwadzieścia lat. W grudniu 2013 roku poszłam na urlop macierzyński, by doczekać narodzin córki. W grudniu 2020 roku, siedem lat później, odeszłam z tego "urlopu", a dokładniej, przekazałam go mojemu mężowi. Nadszedł czas, abym ułożyła swoją piątkę od zera. Potrzebuję tego i zasługuję na to.
Moje ciało
Przez ostatnią dekadę moje ciało nie było moje. Z całym zespołem lekarzy, porad, zastrzyków i leków przygotowywałam je do inseminacji, która się nie powiodła. Leczyłam go na ciężką egzemę atopową, piłam to, co zalecali, nie jadłam tego, czego zabraniali. Potem byłam w ciąży z moją córką. Przytyłam, urodziłam, karmiłam piersią i denerwowałam się, gdy po trzech miesiącach odstawiła się od piersi. Poszłam na koncert Robbiego Williamsa, aby na nowo przeżyć to, kim kiedyś byłam. Kilka miesięcy zajęło mi uświadomienie sobie, że te włosy i piersi są naprawdę moje.
Martwiłem się, że nie ćwiczę. Pomijałam ciastka, piłam galony wody. Dopiero tuż przed trzecimi urodzinami mojego syna, trzy lata po moim ostatnim porodzie, dotarło do mnie. Co by było, gdybym po prostu pokochała swoje ciało.
Potem znów byłam matką, ale dziecko nigdy się nie urodziło. Moje ciało znów było całkowicie niezależne od tego, czego chciałam. Nienawidziłam tego. Potem przyszedł syn. Od pierwszego tygodnia poczęcia, uważnie obserwowany i monitorowany. Witaminy, USG, badania genetyczne, codzienne leki rozrzedzające krew. Robił to, co robił przez całe życie. Rozwijał się spokojnie i spokojnie się urodził. Żadnych odchyleń, żadnego zagrożenia. Jakby nic nie miało nadejść przed nim ani po nim. Karmiłam go przez prawie rok, a potem w końcu znów zostaliśmy sami.
Nagle zaczęłam się zastanawiać, od czego zacząć. Jak uczynić go ładniejszym. Przynajmniej coś, co sprawi, że będzie taki jak kiedyś. Martwiłam się, że nie ćwiczę. Pomijałam ciastka, piłam galony wody. Dopiero tuż przed trzecimi urodzinami mojego syna, trzy lata po moim ostatnim porodzie, dotarło do mnie. Co by było, gdybym po prostu pokochała swoje ciało. Co by było, gdybym zakryła swoją grubszą talię luźnym swetrem. Co by było, gdybym zrobiła dobrą robotę, rozdzielając siwiznę na brodzie. Co by było, gdybym przestała ukrywać cienką, rozciągliwą bliznę po operacji piersi tego lata. Bo to cała ja. To był dla mnie całkowicie szokujący pomysł. Odkrycie Ameryki.
Moje ciało jest moją mapą. Zmarszczki od śmiechu, od śmierci taty, od poronień, a przede wszystkim od nieprzespanych nocy, kiedy moje dzieci mnie potrzebowały. Blizna w dekolcie przypominająca o zagrożeniu rakiem. Ciało, które pozwoliło mi samodzielnie wydać na świat dwójkę dzieci. Moje ciało.
Mój czas
Prawie nigdy nie robię tego, co chcę. Spędzam czas z rodziną i dziećmi, robiąc wiele wspaniałych rzeczy. I zawsze czuję, że czegoś mi brakuje. Spokoju. Samotności. Czasu tylko dla siebie. Kiedy ktoś czegoś potrzebuje, nie mogę się powstrzymać. Podskakuję, wyciągam rękę, pomagam. Czuję się tak dobrze, gdy moi bliscy są szczęśliwi i często mogę pomylić ich radość z moją. Kiedy chcę mieć chwilę dla siebie, chodzi o ugaszenie pożaru, a nie zapobieganie mu.
Wszystkie artykuły autorki/autora