Podkradałyśmy dorosłe książki z półki mamy, uświadamiałyśmy koleżanki na podwórku i zastanawiałyśmy się, co oznacza ten tajemniczy „petting” z listów do Bravo. I choć zwykle to nastoletnim chłopakom przypisuje się burze hormonów i myślenie o seksie 24/7, to my też, dzisiejsze millenialki, chciałyśmy „o tych sprawach” wiedzieć wszystko.
Burza hormonów, sporo pryszczy, masturbacja i myślenie o seksie przez trzy czwarte dnia. Czyj obraz właśnie namalowałam bardzo grubą kreską? Tak jest: oto dorastający chłopiec. Utarło się, że nastolatki płci męskiej to prawdziwe bomby napięcia seksualnego – i nie twierdzę, że to bezpodstawne. Wielu moich kolegów do dziś pamięta fascynację, z jaką oglądali niemieckie VHS-y dla dorosłych albo przeglądali pisma z gołymi babami; niedawno dziennikarz Krzysztof Stanowski uznał nawet za stosowne nazwać „Playboya” symbolem swojego dzieciństwa. Taki wizerunek przekłada się też na sferę instytucjonalną: są szkoły, w których uczennice nie mogą nosić szortów, żeby „nie rozpraszać kolegów”, i zaryzykowałabym tezę, że to właśnie stereotyp chłopca z obsesją seksu usprawiedliwia w oczach części szkolnej kadry nastolatków molestujących koleżanki. No właśnie – a co z koleżankami? Podczas gdy niewyżyci chłopcy siedzą na Pornhubie i nie mogą się oderwać od myśli o cyckach, co robią te niewinne dziewczęta – czy tylko plotą bransoletki przyjaźni, piszą pamiętnik na kluczyk i wyobrażają sobie swój ślub?
W szkole nie uświadczyłam ani godziny edukacji seksualnej, nie prowadziłam też swobodnych dyskusji o seksie z rodzicami. Mimo to na lata przed swoim pierwszym razem w kwestiach seksu byłam już świetną teoretyczką.
Drogie dorosłe dziewczyny, które kiedyś były dorastającymi dziewczynami – chodźcie tu i powspominajmy razem!
W wieku nastoletnim o seksie najwięcej uczyłyście się...
Urodziłam się w 1993 r. W szkole nie uświadczyłam ani godziny edukacji seksualnej, nie prowadziłam też swobodnych dyskusji o seksie z rodzicami (dostałam od nich co prawda pouczającą książeczkę pt. „Nie wierzcie w bociany”, ale nie było w niej słowa o tym, jakim to tajemniczym sposobem plemnik dociera do komórki jajowej). Mimo to na lata przed swoim pierwszym razem w kwestiach seksu byłam już świetną teoretyczką. Po prostu – podobnie jak moje koleżanki – żywo interesowałam się tym, co erotyczne. Miałyśmy po kilka lat, kiedy rozbierałyśmy Barbie i Keny, a potem reżyserowałyśmy z nimi sceny łóżkowe (w razie braku Kena dwie Barbie też jakoś dały radę). Już jako dzieci z wypiekami chłonęłyśmy momenty na filmach, które pozwalano nam oglądać mimo żółtego trójkąta w rogu ekranu. Tak, wyobrażałyśmy sobie romantyczne pocałunki i jeszcze romantyczniejsze śluby z Bradem Pittem, Johnnym Deppem albo Viggo Mortensenem. Ale wyobrażałyśmy sobie też seks – czy to pod Troją czy na pirackim statku. A może w ogrodach Rivendell, gdzie sama spędziłam sporo czasu.
Taktyka z palcem
Swoją wczesną edukację seksualną składałyśmy z najdziwniejszych elementów: rysunkowych dowcipów, reklam czatów erotycznych, harlequinów ciotek. Jak mówią słowa pasty: mieszkałyśmy w jeziorze, nikt nie narzekał. Do dziś pamiętam choćby pierwszą scenę powieści erotycznej „Roza znad fiordów”. Roza stoi w niej sama nad brzegiem morza, a jej ciało owiewa chłodny wiatr, który „tłumi pamięć ciężkiego ciała Jensa”. Potem książka robiła się dość problematyczna (przemocowy ojciec, nastoletnie ciąże i tak dalej), ale o tym miałam dowiedzieć się później – frapujące zdanie o ciężarze Jensa dało mi wystarczający materiał do rozmyślań na resztę dnia.
„Roza znad fiordów” nie była zresztą jedyną fabułą w toku mojej edukacji. Duże wrażenie wywarła na mnie na przykład powieść sensacyjna „Klucz do Rebeki” Kena Folletta. W książce, której akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej w Kairze, występują niemiecki szpieg, egipska tancerka brzucha, brytyjski oficer i żydowska utrzymanka, a także: uszminkowane sutki, erotyczne golenie bikini, perwersyjny trójkąt i rozmowy w stylu „jesteś taka miękka…” – „a ty taki twardy…”. Kiedy z wypiekami na policzkach pochłaniałam tę powieść w czasie wakacji u babci, przez cały czas – na wypadek, gdyby ktoś z rodziny zapytał, co czytam – trzymałam palec założony na stronie, gdzie pojawiała się scena w sztabie Rommla. Był to jeden z dwóch czy trzech fragmentów, które uznałam za odpowiednie dla oczu dorosłych. Taktykę z palcem powtarzałam też później, czytając książki dla nastolatek Meg Cabot, w których Mia („Pamiętnik księżniczki”) rozmyślała, czy pójść z Michaelem na całość, a Sam („Dziewczyna Ameryki”) kupowała piankę plemnikobójczą. Ale to było nic przy „Kluczu do Rebeki”.
Jak polska szkoła „wychowuje do życia w rodzinie”?
Czy wychowaniem można zastąpić edukację, a seksualność to synonim życia w rodzinie? Od lat toczą się dyskusje na temat tego, jak uczyć dzieci o płci, dojrzewaniu i seksie i wygląda na to, że polskie szkolnictwo nieprędko wyrwie się ze swoich skostniałych, oderwanych od rzeczywistości struktur. Lekcje wciąż prowadzą przypadkowi nauczyciele i katecheci, dzieci wciąż traumatyzuje się pokazami pełnego przekłamań filmu „Niemy krzyk” i dezorientuje w tematach tak kluczowych jak antykoncepcja. Nic dziwnego, że wiedzę na temat seksu wolą czerpać z Internetu lub Netflixa.
O WDŻ w polskich szkołach pisaliśmy w tekście Kasi Babis Tampony rozdziewiczają, a chłopcy są jak tygrysy. Jak polska szkoła „wychowuje do życia w rodzinie”?
Praca zespołowa
Rzecz jasna, sugestywne lektury w tym stylu nie wystarczały, żeby zyskać uczciwą wiedzę na temat seksu. W tej sferze moim największym sprzymierzeńcem okazało się pismo „Claudia”, które regularnie kupowała moja mama. W każdym numerze dwie strony poświęcone były kluczowemu działowi „Miłość i seks”. To za jego sprawą poznałam pojęcia takie jak orgazm, fellatio, łechtaczka i Kamasutra. Oczywiście, zdarzały się nieciekawe „Claudie” – najgorsze były te poświęcone rodzajom antykoncepcji. Nudne porównania pigułek ze spiralą nie mogły się równać z rycinami pozycji („świeca rozkoszy”, „siodełko”, „kusząca amazonka”) albo moim ulubionym wywiadem pt. „Jak kochają się lesbijki”. Niedawno zresztą na fali nostalgii kupiłam sobie na OLX wydanie specjalne „Claudii” z 1997 r. poświęcone wyłącznie seksowi. Chociaż zdjęcia i fraza czasami bawią, uważam, że przekaz przetrwał próbę czasu. Do dziś jestem wdzięczna redaktorkom „Claudii” za ich rzetelność, brak moralizowania z jednej strony i wulgarności z drugiej. To dzięki nim nie zszokowała mnie (a tylko obrzydziła obcesowością) starsza koleżanka, która postanowiła mi wytłumaczyć, że seks polega na tym, że „siusiak wchodzi w cipę”.
Uświadamianie koleżanek w pewnym wieku stało się zresztą powszechną praktyką, a cel edukacyjny – jak mi się dziś wydaje – był w nim drugorzędny wobec możliwości popisania się ekspertyzą i zyskania nimbu dorosłości. Nieważne, czy mówiło się prawdę, czy powtarzało zasłyszane gdzieś bzdury – przekazywanie wiedzy na temat seksu podnosiło status w oczach własnych i cudzych (tyle z całego mitu o niewinnych dziewczynkach, którym nie w głowie erotyka). Im starsze byłyśmy, tym bardziej szczegółowa stawała się wymiana informacji. Wspólnie ustalałyśmy, co to jest hiszpańska mucha i miłość grecka, dzieliłyśmy się też pouczającymi materiałami. Razem czytałyśmy odnalezione na jakiejś rodzicielskiej półce „Pamiętniki Fanny Hill” i oglądałyśmy wspaniałe filmy erotyczne na kanale Zone Europa. Oczywiście zawsze z palcem na pilocie, bo kto wie, kiedy do pokoju mogła wejść mama.
Podczas gdy dostępne media raczyły nas wyrafinowanymi instrukcjami o tym, jak zadowolić mężczyznę, odkrywałyśmy sposoby na to, jak zadowolić same siebie – a ponieważ intymność w domach rodzinnych zapewniała głównie łazienka, w ruch szło wiele słuchawek prysznicowych. Ale eksploracja własnego ciała nie zawsze miała na celu przyjemność. Często (za często) chodziło też o konfrontację z wyimaginowanymi problemami.
To również wspólnie z koleżankami odkrywałyśmy „Bravo” i „Bravo Girl”. W mojej szkole obie te odnogi pisma zrobiły się modne w czasie, kiedy miałyśmy mniej więcej po 11 lat i zaczęłyśmy się już czuć za dorosłe na „Trzynastkę” (logiczne). Pod względem edukacji seksualnej w „Bravo” najciekawsze były listy. Starsze niż my, a więc w naszych oczach praktycznie dorosłe czytelniczki pytały w nich o sprawy takie jak samogwałt (straszne słowo), petting (długo nie rozumiałam, o co w tym chodzi – w „Claudii” obowiązującym terminem były „pieszczoty”) i czy to prawda, że chłopaków bez seksu bolą jądra. Chłonęłyśmy wiedzę z krynicy „Bravo”, nie potrafiąc jeszcze ocenić sensowności redakcyjnych odpowiedzi. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że niektóre były po prostu okropne. I tak dziewczynie, która opisała swój gwałt, polskie „Bravo” odpisało, że sama sprowokowała sytuację, skoro poszła z chłopakiem do domu. Chłopca, który zwierzył się ze swojej homoseksualności, poinformowano, że nie wszystko stracone, bo „może jeszcze uda się coś zrobić z ukierunkowaniem popędu seksualnego”. Wspaniałe nauki, brawo, „Bravo”.
Zadowalanie i fantazje
Kolejnym krokiem w kąciku prasowym były już całkiem dorosłe i bezpruderyjne czasopisma, na czele z „Cosmo”. Można było w nim wyczytać sporo o dietach, chudnięciu, figurze i cellulicie (świetna sprawa dla zakompleksionych nastolatek) i, oczywiście, o seksie. Czy od lektury „Cosmo” byłyśmy mądrzejsze? Czy lepiej rozumiałyśmy, co się dzieje z naszymi dojrzewającymi ciałami, o co chodzi z tą błoną dziewiczą i jak w razie czego zabezpieczyć się przed ciążą? Pewnie, że nie. Za to poznałyśmy piętnaście sposobów na uatrakcyjnienie blowjoba, w tym cztery z użyciem kostki lodu, więc zapewne warto było.
Rzecz jasna, wiedzy nie zdobywałyśmy tylko z lektur, ale też w drodze eksperymentu. Podczas gdy dostępne media raczyły nas wyrafinowanymi instrukcjami o tym, jak zadowolić mężczyznę, odkrywałyśmy sposoby na to, jak zadowolić same siebie – a ponieważ intymność w domach rodzinnych zapewniała głównie łazienka, w ruch szło wiele słuchawek prysznicowych. Ale eksploracja własnego ciała nie zawsze miała na celu przyjemność. Często (za często) chodziło też o konfrontację z wyimaginowanymi problemami. Świadome tego, czym jest mineta, sprawdzałyśmy za pomocą palca, jak pachną i smakują nasze własne cipki i czy nie jakoś obrzydliwie. Oglądałyśmy swoje wargi sromowe, zadając sobie pytanie, czy to powinno tak zwisać. Niektóre z nas próbowały wymacać sobie błonę dziewiczą. Byłyśmy coraz bardziej ciekawe, konkretne i niepewne, czy wszystko z nami w porządku.
Nasze fantazje okołoseksualne przybierały coraz bardziej realny kształt. Zamiast Aragorna czy Legolasa zaczęły się w nich pojawiać prawdziwe postacie – chłopcy, którzy chodzili z nami na kółko teatralne, koledzy braci albo ten taki wspaniale dorosły typ z klasy maturalnej, który nosił koszulkę Red Hot Chili Peppers. Marzyłyśmy o tym, że ten Marcin z klasy, z którym po nocach rozmawiamy na Gadu-Gadu, wkrótce poprosi nas o chodzenie, będziemy trzymać go za rękę na przerwie i całować się w holu, a gdzieś, kiedyś, może w czerwcu na zielonej szkole, zaczniemy się dotykać na łóżku i… Tu wyobraźnia już nieco zawodziła. Sytuacje, które miały szansę zdarzyć się w prawdziwym życiu, budziły większe obawy i pytania niż gorące fantazje o bohaterach z ekranu. Arwena nie musiała się martwić o gumki ani o to, czy ma dziwną cipkę.
Jest taki etap życia, na którym seks przestaje być podniecającą kwestią teoretyczną – taką, o której myślisz, że kiedyś cię czeka, ale wtedy będziesz przecież już dorosła i na pewno będziesz wiedziała, co robić. Nagle okazuje się, że masz już włosy pod pachami, okres i piersi. Nawet jeśli sama jeszcze nie chodzisz z chłopakiem, to jedna koleżanka już tak, a i ty czujesz się bardzo podekscytowana, kiedy na kolonijnej dyskotece tańczysz na misia z Piotrkiem z Bydgoszczy, chociaż w sumie to nie wiesz, jak z tym Piotrkiem, bo we wrześniu w gimnazjum spotykasz jedną Anię i ona jest taka, że bardzo byś ją chciała całować po policzkach i dotykać w s z ę d z i e, i o co chodzi. A wtedy dochodzi do ciebie sokratejska myśl: o kurde, wiem, że nic nie wiem.
Pojawia się internet
Kiedy doszła do mnie, Internet nie był już dobrem luksusowym, więc odpowiedzi na nurtujące mnie pytania postanowiłam odnaleźć właśnie tam. Miałam szczęście. Oprócz pornosów jakimś cudem udało mi się trafić na wspaniałą rzecz: stronę o edukacji seksualnej po angielsku. Nie pamiętam już, jaki miała adres i nazwę, ale na pewno była skierowana do nastolatków i dostarczała prostych, jasnych odpowiedzi na najbardziej palące pytania: o inicjację seksualną (gra wstępna, nawilżenie, poduszka pod pupę), antykoncepcję czy choćby depilację bikini. Po raz pierwszy od czasu „Nie wierzcie w bociany” zetknęłam się z treściami o seksie dostosowanymi do mojego wieku. Nie było tam podniecających tajemnic, pozycji dla mistrzów ars amandi, punktów G ani rad z cyklu „jak pieścić żołądź”. Zero niejasności, zero zagrożenia, zero poczucia grzechu (przecież spowiadanie się księdzu z „nieczystych myśli” istotnie wpływało na to, jak postrzegałyśmy kwestie seksu). Do głębi wdzięczna rodzicom za to, że zapisali mnie na dodatkowy angielski, pochłaniałam zagraniczną stronę ze słownikiem na kolanach. Dzięki niej wreszcie zyskałam dostęp do prawdziwej edukacji seksualnej, a nie – powiedzmy to sobie szczerze – materiału do snucia zakazanych fantazji. Tego drugiego miałam od dziecka aż za dużo. Tego pierwszego nie miałam wcale.
Czy dziś jest lepiej? Wszystkie wiemy, że systemowo – nie. Powszechnej edukacji seksualnej wciąż nie ma (spuśćmy zasłonę milczenia na lekcje WDŻ o przedślubnej czystości), a pozostawianie dzieci samym sobie w kontekście dostępności ostrego porno to jakaś kpina. Ale współczesne dziewczyny mogą przynajmniej za darmo wejść na rzetelny, polskojęzyczny profil o edukacji seksualnej na Instagramie albo YouTubie, poczytać „Sexed” Anji Rubik albo odpalić sobie ten słynny Netflix. To wspaniale, że to jest – i chcę, żeby wszystkie nastolatki wiedziały, że istnieją takie treści. Chcę, żeby zamiast orientować się, czym jest zabawka „bawole oko” i że homary to afrodyzjak (pozdrawiam „Claudię”), dowiedziały się, że niesymetryczne piersi są normalne, że przy pierwszym razie też można zajść w ciążę i że ich „nie” znaczy „nie”. Chcę, żeby miały świadomość, że nie ma nic złego w zakochaniu w koleżance. Chcę, żeby seks – jak w nas i dziewczynach przed nami – nie budził w nich poczucia grzechu, tylko kojarzył się z przyjemnością, czułością, bezpieczeństwem i zabawą. Chcę, żeby nie musiały się tak stresować.
Najwyższy czas, żeby jakieś pokolenie wyszło z jeziora na ląd.
Wszystkie artykuły autorki/autora