W środku nocy musieli wsiąść do autobusu. Nie mieli pojęcia, dokąd jadą. Krążyły plotki, że na Syberię. Tak wyglądała likwidacja klasztorów żeńskich w Czechosłowacji latem 1950 roku.
Zawsze zaczynało się tak samo. Dzwonienie do bramy, tupot wielu stóp na schodach, hałaśliwa grupa mężczyzn wchodzących do klasztoru, krzyczących i przeklinających. Siostry mogły spakować tylko to, co niezbędne na podróż do miejsca, do którego się udawały. "Powiedziałyśmy sobie: 'Po co się pakować, i tak nam wszystko zabiorą'. Byłyśmy na to przygotowane" - mówi Mária Mendrošová, która w tym czasie była 17-letnią nowicjuszką mieszkającą w Domu Katolickim w Żylinie.
Likwidacja zakonów żeńskich miała miejsce w Czechosłowacji w lipcu i sierpniu 1950 r. pod kryptonimem "Akce Ř". W kwietniu tego samego roku poprzedziła ją "Akcja K", czyli naloty na klasztory męskie i uwięzienie zakonników w ośrodkach internowania. Komuniści doskonale zdawali sobie sprawę, że działania te były całkowicie nielegalne, nawet w stalinowskiej Czechosłowacji. Starali się więc przygotować grunt, oczerniając zakonnice i zakonników z wyprzedzeniem, tworząc wizerunek klasztorów jako miejsc grzechu, bezczynności, a może nawet przestępstwa. Tuż po Wielkanocy 1950 r. kazali nawet usunąć dzwony z klasztorów, aby mnisi nie myśleli o wszczęciu alarmu podczas zasadzki.
Myśleli, że nie możemy się pomylić z głuchymi i niemymi.
W Czechosłowacji w 1950 roku było mniej niż dwanaście tysięcy zakonnic żyjących w 670 klasztorach i domach zakonnych. Jako pierwsze przybyły zakony kontemplacyjne, koncentrujące się głównie na modlitwie i kontemplacji, oraz zakony szkolne, czyli zakonnice pracujące z dziećmi i młodzieżą, którym groziło zaszczepienie w młodych ludziach wywrotowych poglądów. Z kolei siostry opiekujące się chorymi i niepełnosprawnymi przetrwały znacznie dłużej, choćby dlatego, że niełatwo było znaleźć dla nich zastępczynie.
Na przykład boromeuszki pracujące w szpitalu Pod Petřínem w Pradze mogły pozostać do sierpnia 1952 roku. Pielęgniarki szkolne "notredams" w Praskim Instytucie dla Głuchoniemych na Smíchovie przetrwały do 1955 roku. "Odeszłyśmy jako ostatnie. Prawdopodobnie myśleli, że nie zepsujemy niczego głuchoniemym, jeśli nie będą słyszeć" - mówi siostra Marie Paulína Doušová, która wraz z innymi siostrami została przeniesiona do klasztoru internowanych w Osku. Większość miejsc, w których koncentrowały się zakonnice po wypędzeniu z klasztorów, znajdowała się w opuszczonej strefie przygranicznej - w Bohosudovie, Broumovie, Osku lub Hejnicach.
Pielęgniarki pracujące w fabrykach tekstylnych regularnie prosiły o urlop w święta kościelne. Kiedy go nie otrzymywały, odmawiały rozpoczęcia pracy. Zaczęły się aresztowania.
Květa Folprechtová, siostra Nives, pracowała w fabryce Bytex we Vratislavicach nad Nysą, produkując dywany: "Mogliśmy również nosić odzież religijną przez cały czas, ale w fabrykach tekstylnych nie było to w ogóle praktyczne. Para wodna sprawiała, że powietrze było wilgotne i gorące, ponieważ woda rozpryskiwała się wszędzie. Przez większość czasu staliśmy w wodzie, więc nasze buty były przemoczone. Wszystkie maszyny były bardzo głośne, a czasami dochodziło do urazów, takich jak głuchota i skaleczenie palca. Musieliśmy uważać, aby do maszyny nie dostał się kawałek naszej szaty lub szalika".
Odosobnienie jako próba wiary
Zarówno w pracy, jak i poza nią, zakonnice musiały oczywiście stawić czoła próbom reedukacji politycznej. W przypadku zakonów męskich takie próby przybierały czasem humorystyczną formę: "Kiedy budowaliśmy tamę na rzece Klíčava, sprowadzili kilka zakonnic, aby odwrócić naszą uwagę, zawsze chciały się z nami spotkać i tańczyć", wspomina Josef Kolmaš, nowicjusz jezuicki w tamtym czasie. Komuniści wybaczali takie kuszące intrygi zakonnic, najwyraźniej uważając je za niepotrzebne, więc reedukacja przybrała formę szkolenia politycznego, presji i gróźb.
Mieliśmy warunek, że nie będziemy rozmawiać o Bogu przy dzieciach. Często było to bardzo trudne, byliśmy nawet upominani za śpiewanie kolęd.
Warunki materialne w tych schronach były bardzo złe: "Nie było tam nic - nawet pralni. Był tylko bojler i żadnych drzwi. Znaleźliśmy stary na wysypisku śmieci i dodali go" - mówi siostra Edigie ze Zgromadzenia Sióstr Miłosiernego Krzyża ze Świętego Krzyża, opisując warunki w domu spokojnej starości niedaleko Ústí nad Orlicí. "Gorzej było z wieszaniem prania. Był jeden większy pokój. Ludzie ustawiali się tam rano w kolejce. Każdy miał w ręku blaszany kubek i czekał, aż pielęgniarka naleję mu kawy z dużego dzbanka. Po śniadaniu zabierała naczynia do kuchni i sala była sprzątana. Następnie rozciągnięto sznury na bieliznę przez jadalnię do wszystkich belek i rozwieszono tam pranie, ponieważ nie było nic innego".
Siostra Nives pracowała w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Ročovie koło Louny od lat 60-tych. "Miałyśmy warunek, że nie będziemy rozmawiać o Bogu przy dzieciach. Często było to bardzo trudne, byliśmy nawet upominani za śpiewanie kolęd. Niemniej jednak, dyrektor szkoły był zadowolony z naszej obecności. Nie było niebezpieczeństwa, że któraś z sióstr pójdzie na urlop macierzyński lub wyjdzie za mąż" - wspomina siostra Nives.
Pomimo wszystkich trudności, zakonnice generalnie zgadzają się, że "oczywiście" wybaczyły komunistom. Jak podsumowuje Emilie Měřičková, dominikanka, siostra Slavomira: "W rzeczywistości byli biednymi, nieświadomymi ludźmi. W przeciwnym razie po prostu nie mogliby zrobić tego, co zrobili".
Książka Siostry autorstwa Kamili Hladki zawiera więcej historii zakonnic. Fragment książki z autentycznymi świadectwami sześciu zakonnic można przeczytać w nowym numerze Heroine, który ukaże się 10 czerwca.
Wszystkie artykuły autorki/autora