Autentyczny i oszałamiający widok morawskich wiosek, w które 24 czerwca uderzyło tornado. Fotograf Jana Plavec uchwyciła historie ludzi, których domy i źródła utrzymania zostały zniszczone przez niszczycielskie tornado, ale którzy również doświadczyli nieoczekiwanej fali ludzkości.
"Wejdź, weź coś do jedzenia, zrób kawę, są bułeczki!" woła do nas krzykliwym głosem młoda kobieta z bramy szkolnej stołówki w Łużycach, jednej z wiosek, przez które w czwartek 24 czerwca przeszło niszczycielskie tornado. Zaprasza nas na coś ciepłego do żołądka, podobnie jak wszystkich, którzy przechodzą obok obecnie niezwykle ruchliwej ulicy, gdzie ludzie z narzędziami biegają tam i z powrotem między czerwonymi wozami strażackimi i wojskowymi ciężarówkami pełnymi gruzu i materiałów budowlanych. Lusatia jest pierwszym przystankiem w naszej podróży, aby usłyszeć historie ludzi dotkniętych katastrofą.
Kierujemy się główną ulicą, podążając śladem prawie 26-kilometrowego szlaku żywiołu, który najwyraźniej wybrał najgorszą z możliwych opcji i zdewastował najgęściej zaludnione części między Breclavem a Hodonínem. Szlak można rozpoznać po niebieskich "zalanych" dachach, z końca których zwisają butelki PET wypełnione wodą. Jest to typowa scena dla wszystkich dotkniętych wiosek. Oprócz tego na fasadach widać również zadrapania, w których kawałki pokryć dachowych i inne przedmioty z odległego otoczenia utknęły jak pociski.
Ogromna siła
W Lusicach żywioł pędził główną ulicą w kierunku linii kolejowej, zabierając ze sobą dach rodziny Svobodów. Kilku wolontariuszy pracuje teraz nad ich domem, próbując przywrócić go do życia, pierwotnie przeznaczonego do rozbiórki. Oznacza to upewnienie się, że woda nie przedostanie się do wnętrza podczas burzy i jak najszybsze zabezpieczenie konstrukcji górnego piętra, które grozi zawaleniem. Jego wnuk Boris, który przybył z ojcem do pomocy tej samej nocy, pokazuje, jak kawałek betonowego sufitu utknął w zwiniętym materacu, na którym kiedyś spał. "Gdybym tam leżał, nie byłoby mnie tu teraz" - zauważa.
Przejście tornada trwało zaledwie kilka minut, ale wielu opisuje ten moment jako nie do zniesienia, zwłaszcza z powodu ostrego gwizdu, który mu towarzyszył. Pan Svoboda opisuje to jako przejście myśliwca F-16, starsze małżeństwo Janik i właściciele sąsiedniej winnicy z dolnej części Łużyc w pobliżu linii kolejowej, jakby stali naprzeciwko wagonów pędzącego pociągu.
Siła, która towarzyszyła tornadu, była jak gigantyczny odkurzacz odkurzający wszystko na swojej drodze. Zniknęły owce sąsiada pana Svobody, innemu mieszkańcowi Łużyc siła uniosła wolno stojącego konia. W wyniku upadku złamał dwie nogi. Marie, starsza pogodna kobieta, która od początku katastrofy rozdaje jedzenie żołnierzom w sztabie kryzysowym na Łużycach, powiedziała mi, że właściciele błagali jej wnuka, myśliwego, aby przyszedł i zastrzelił konia. "To straszne, gdy widzisz płaczącego człowieka" - mówi.
Jest już wieczór i szybko robi się ciemno, ale pogoda maluje godną podziwu scenerię, idealnie wpasowując się w ogólny obraz zagłady i nadziei, którym udało nam się nasiąknąć przez cały dzień. Po deszczu nad najbardziej dotkniętym obszarem tworzy się ogromny łuk podwójnej tęczy, której promienie dotykają wieży uszkodzonego kościoła w Morawskiej Nowej Wsi w oddali. Wygląda to tak, jakby tęcza powstała właśnie tam. Zatrzymujemy się na chwilę i fotografujemy całą scenę, na chwilę podchodzimy nawet do kościoła, nad którym nagłe zjawisko powoli zanika.
Wracamy, zorganizowaliśmy zakwaterowanie na stacji w Hrusky w pociągu dla mieszkańców, którzy stracili dach nad głową, dla IRS i wolontariuszy. Znalezienie zakwaterowania może być problemem w dotkniętym obszarze, więc pociąg jest mile widzianą okazją, aby położyć głowę, zjeść i za niewielki datek napić się z grupą ludzi. Pociąg ma kilka zasad, z których jedną jest ścisła godzina policyjna po 22:00, kiedy to nie wolno hałasować, aby jego "klienci" mogli odpocząć w spokoju i przygotować się na kolejny dzień ciężkiej pracy w palącym słońcu. W końcu jesteśmy tutaj, aby pracować, a nie bawić się, co jest również zapisane w "kodeksie kolejowym" jako punkt 8. "Alkohol nie jest surowo zabroniony, ale należy uważać, aby nie wpaść w stan upojenia alkoholowego, w przeciwnym razie zostaniesz ekskomunikowany na mocy wiecznego dekretu".
Pociąg smutku i nadziei
Muszę tylko porozmawiać z Bohdanem, wolontariuszem, który przyszedł z pomocą koledze z klubu kolarskiego. Melduję się w jednoosobowym pokoju dla stewarda, gdzie znajduje się prosta kanapa. Zaletą tej kabiny jest prywatność, wadą krótkość kawalkady i gorąca kabina stojąca. W nocy, punktualnie o godzinie, po sąsiednim torze przejeżdża z dużą prędkością pociąg towarowy, a fale ciśnienia gwałtownie uderzają w szyby. Nie mogę zasnąć i wyobrażam sobie, jak musiała czuć się rodzina Janików uwięziona w swoim domu przez kilkanaście minut, nieświadoma tego, co dzieje się wokół, przy akompaniamencie podobnego dźwięku.
Następnego dnia musimy obudzić się wcześnie, pociąg zmienia rozkład jazdy, a niektóre wagony są odłączane i jadą do nieznanych miejsc. Później dołączają inne wagony z nowymi (retro) przedziałami z włoskimi napisami, ze znacznie wygodniejszymi łóżkami z czystą pościelą, w których mogę teraz rozprostować nogi. Śniadanie i ruszamy następnego ranka.
W drodze z Hruška towarzyszy nam robotyczny komunikat lokalnego radia, który słyszymy również w innych wioskach w kolejnych dniach. Wiadomość jest jak z apokaliptycznej powieści: "OFICJALNIE WYBURZENIA NIE SĄ DOPUSZCZALNE W RAMACH PRAC LIKWIDACYJNYCH W TYM CZASIE. JEŚLI KTOKOLWIEK PRZEPROWADZA ROZBIÓRKĘ NA WŁASNE RYZYKO, UPEWNIJ SIĘ, ŻE WODA, GAZ I PRĄD SĄ ODŁĄCZONE!".
Wyburzenia całych domów, których w okolicy jest niemało, oznaczone są literą D, a fosforyzującym krzyżykiem te, których statyka jest poważnie naruszona i prawdopodobnie spotka je podobny los. Według oficjalnych źródeł, 180 z nich ma zostać całkowicie zniszczonych. Jeden krzyż i litera "D" są rozpylane w Lužicach i naprzeciwko Janików. W willi brakuje dachu, okien i dostępu do domu. Pogotowie ratunkowe na końcu wsi, sąsiadujące ze strefą przemysłową, również ma zostać zburzone tego dnia. W noc katastrofy płonęły tam samochody, piętrząc się w gruzach niczym dziecięcy parking na dywanie.
Gąsienice koparki wbiły się w więźbę dachową kliniki, w odsłoniętych pomieszczeniach widać światło ramienia chirurgicznego. Powietrze w wiosce jest gęste od pyłu z wraku, który jeden ze strażaków próbuje spryskać wężem. Taki sam werdykt wydał inżynier budowlany nad budynkiem mieszkalnym po drugiej stronie ulicy, mieszkańcy wyprowadzają się w pośpiechu i nie mają czasu na rozmowę. Pakują najpotrzebniejsze rzeczy, a w międzyczasie pośpiesznie żegnają się ze starymi wspomnieniami. Poruszanie się po domu jest niebezpieczne, całe górne piętro wyleciało wraz z całym wyposażeniem, gdzie teraz tylko kawałki niebieskich żagli trzepoczą bezradnie, a dziura w dachu wpatruje się złowieszczo w krajobraz.
Wyruszamy pieszo do Mikulčic, po drodze mijamy warsztat samochodowy, na artystycznej rzeźbie przed wejściem leży prześcieradło zawinięte jak kawałek lnianego szala. Próbujemy znaleźć miejsce, w którym tornado wyrzuciło linię autobusową, w której kilka osób zostało rannych. Mijamy słupy kolejowe powyginane w nietypowych pozycjach, kilka wraków samochodów leżących na polach między wioskami, torsy drzew wystające z drogi. W oddali nienaruszony posąg świętego Urbana, opiekuna winnic, błogosławi niebo, za którym cieśle pracują nad dachem piwnicy na wino.
Żagle i łopaty
Przed Mikulčicami wita nas zaimprowizowana plandeka z napisem DZIĘKUJEMY, obramowana dwunastoma czerwonymi sercami. Taka sama jak ta w Lusicach. Później dowiaduję się, że zostały one zainstalowane przez wolontariuszkę Vlaďkę z Lužic i jej siostrę z Mikulčic jako podziękowanie dla wszystkich, którzy przyszli pomóc. W drodze do centrum wioski napotykamy słynne sceny niebieskich żagli i robotników kłębiących się na grzbietach domów.
Dziesiątki łopat i innych narzędzi są ułożone przed domem kultury, wewnątrz podobnej struktury do sztabu kryzysowego w Lusicach. Na ziemi leżą paczki z pomocą humanitarną. Każdy dostaje to, czego potrzebuje lub na co może wskazać. Zbiórka materiałów do dotkniętych obszarów musiała zostać zawieszona z powodu przepełnienia. W foyer głównego holu jedzenie jest rozdawane każdemu, kto stoi w kolejce, nikt nie pyta, skąd ktoś jest. Dziś jest to spaghetti z sosem pomidorowym, które z wdzięcznością zjadamy.
Centrum Mikulčic jest całkowicie oburzone. Domy, wśród których pozostałości można było spacerować jeszcze tydzień temu, istnieją teraz tylko jako zapis w katastrze. Udajemy się na cmentarz w Mikulčicach, który rozpoznajemy po krzyżu przed wejściem, teraz nienaturalnie przechylonym do tyłu w kierunku zrujnowanego muru cmentarza. Z okolicy wychodzi kobieta prowadząca rower. Mówi nam, że właśnie przyszła pożegnać się z mężem.
Większość nagrobków jest skoszona i połamana, podobnie jak w Morawskiej Nowej Wsi czy Hruskach. Drzewa na tylnym skraju stoją jak nagie słupy, a pod nimi, na pustym końcu cmentarza, zauważam nieruchomą postać kobiety stojącej odwróconej plecami. Przez długi czas wpatruje się w milczeniu w krajobraz z przewróconą przyczepą. Kiedy odwraca się na chwilę, na jej twarzy pojawia się lekki, zrezygnowany uśmiech. Jej dom stoi w dolnej części wioski, gdzie często padają ulewne deszcze. To część wioski, której nie dotknęło tornado. Prowadzi nas do nietypowo niskiego grobu, jednego z niewielu, które nie zostały zniszczone. Klęka przy urnie swojej matki, pochowanej dwa miesiące temu z powodu choroby COVID-19, i delikatnie ją obejmuje.
Na nagrobku jest jeszcze jeden napis, imię czteroletniego dziecka, które kiedyś straciła. Alena mówi, że jest wdzięczna, że "udało im się tu dotrzeć". Następnie proponuje, że zabierze nas do domu swojej matki. W pewnym miejscu małej uliczki, przed koparką przesuwającą stertę cegieł i ziemi, nagle zatrzymuje się i znów patrzy na nas tym samym wzrokiem.
W drodze powrotnej z Mikulčic do Łużyc samochód Czeskiej Telewizji (CT) jest zajęty, ale zatrzymuje się za nim reporter Czeskiego Radia Brno. Dowiadujemy się, że premier Andrej Babiš jest w okolicy, mapując firmy dotknięte tornadem. Reporter "rzuca" na niego cień, a my postanawiamy podążać za nim przez jakiś czas.
Najpierw odwiedza obszar Kapřiska, a następnie kieruje się w stronę Hodonína z przystankiem pośrednim w siedzibie firmy WESTPRA w Hodonínie. Szkody majątkowe, podobnie jak w przypadku innych firm w okolicy, szacuje się na dziesiątki milionów koron. Podobne szkody poniosła również firma Agromoravia z Moravská Nová Ves, która jest obecnie na skraju likwidacji. Pod zawalonym dachem obory zginęło 70 byków, a cały sprzęt, w tym maszyny rolnicze i sąsiednie budynki, zostały zniszczone.
Delegacja z Pragi
Czekamy w kompleksie przez chwilę, zanim pojawią się pierwsze samochody terenowe delegacji z ochroniarzami, którzy wysiadają, aby upewnić się, że wiemy, dlaczego tu jesteśmy i kogo mamy fotografować. Następnie z jednej z limuzyn wysiada Andrej Babiš. Jednostki straży pożarnej ustawiają się w szyku w zdewastowanej zewnętrznej części firmy, gotowe do przeprowadzenia wywiadu z politykiem. Nagle rzeczniczka ANO, która stała z boku, podchodzi do mnie, rozmawiając w dobrym humorze z członkami zespołu ochrony. Rozmawiają o tym, że ekspedycja jest częściowo tajna i że nie do końca rozumieją, jak się o niej dowiedzieliśmy. Ale potem szepcze mi poufnie do ucha, że podróż jest bardzo tania, że pan Babiš i pan Havlicek jechali nawet tym samym samochodem.
Na Łużycach odwiedzamy Radovana i Alexa, lepiej znanych jako "Miluna". Ich wideo, w którym uchwycili tornado nadciągające główną ulicą z balkonu ich domu, stało się natychmiastowym hitem w mediach społecznościowych. Nie chcą jednak rozmawiać przez kamerę ani automatyczną sekretarkę, mówią, że mają dość uwagi. Zabierają nas do środka przez bramę, która wygląda, jakby przeleciał przez nią meteoryt, do ogrodu i pokazują nam zniszczenia. Pomimo strat, widać troskę, z jaką go pielęgnowali.
Alex i jego zespół zamierzają zorganizować koncert w Breclav, aby wesprzeć starego sąsiada z przeciwległego domu, którego dach został zdjęty, a świerk ścięty przez tornado - moment, który można również zobaczyć na filmie Radovana. Żegnamy się i życzymy sobie nawzajem powodzenia, gdy nagle Alex ucieka gdzieś, niosąc prezent - koszulki z napisem "Plague Called Humanity".
Jako jedna rodzina
Wracamy do Morawskiej Nowej Wsi, gdzie umawiamy się na spotkanie z miejscowym proboszczem. Dach zdmuchnął nie tylko kościół św. Jakuba Starszego, ale także sąsiednią plebanię, więc nie jest łatwo do niego dotrzeć. Zegar na kościelnej wieży zatrzymał się dokładnie o 19.25, gdy przez wieś przetoczyła się burza. Ósemka, czwórka i jedenastka zniknęły z tarczy. W międzyczasie organizujemy szybkie zwiedzanie. Stajemy na prowizorycznym szalunku nad głównym statkiem i patrzymy na krajobraz pod nami. Otacza nas stukot młotków o drewniane listwy, ryk pił łańcuchowych i agregatów. W międzyczasie zza wieży wylatuje kilka gołębi.
W tym samym miejscu, następnego ranka, ksiądz proboszcz Marian Kalina oglądał ślady katastrofy. W noc ataku był w ostatniej chwili, aby odprawić mszę. Kiedy wysiadło zasilanie, co nie jest tutaj niczym niezwykłym, umówił się z parafianami, że będzie kontynuował przy świecach. Jednak w ciągu kilku minut poczuł ogromny nacisk na witraże i pobiegł z parafianami, aby ukryć się pod prezbiterium i w zakrystii.
"Gdy belki z kratownic spadły na sklepienia, wydały złowieszczy, dudniący dźwięk, aż kościół się zatrząsł" - opowiada. Wokół kościoła całkowicie zniknęła zieleń, upadły dojrzałe lipy, które były tak charakterystyczne dla kościoła przez dziesięciolecia. Stary sad również został wyrwany z korzeniami, aby sprzęt IZS mógł dostać się do prac ratowniczych. Na dziedzińcu w centrum wsi pan Josef stoi przed swoim domem i mówi nam: "Kiedy płoty zostały rozebrane, to znaczy wiatr je rozebrał, jesteśmy teraz jak jedna rodzina".
"Zrób mi zdjęcie, jak jadę na taczce!" wita i uśmiecha się do nas starszy mężczyzna w Hruškach, ostatniej wiosce na naszej trasie przez region Břeclav. Pan František miał w wiosce dużą winiarnię, którą właśnie wyremontował, zanim duży kontener spadł na jego dach i rozbił go. Kontener wylądował w salonie sąsiada kilka domów dalej. Meble wewnątrz winiarni są zaśmiecone pokruszonymi torbami i innymi drobnymi przedmiotami. "Chyba nie mam szczęścia" - mówi.
"Kiedy zaczynałem biznes, moje winnice zamarzały trzy razy, a kiedy w końcu zacząłem zarabiać, nastąpił kryzys finansowy, a potem korona". Jego głos łamie się, gdy chwilę później opowiada o swojej żonie, która została uderzona przez belkę o długości sześciu stóp przelatującą przez kuchnię i rozrywającą jej nogę i biodro. Karetki pogotowia nie mogły dotrzeć do rannych przez długi czas tej nocy z powodu zalanych dróg, a linie były przeciążone. "Najgorsze jest to, gdy nie możesz komuś pomóc i jesteś bezradny". Kiedy się żegnamy, woła do nas ponownie: "Wróćcie za rok i napijcie się! A kiedy przyjedziecie, zadzwońcie dzwonkiem, wieczorem jestem w domu!".
Między Hruską a Morawską Nową Wsią leży ogromna sterta gruzu. Wystaje z niej nieproporcjonalnie mniejsza pogłębiarka, powoli piętrząc gruz. Wyobrażam sobie, ile sypialni, pokoi dziecięcych i rzeczy osobistych musiało się tam znaleźć.
Osoby postronne
Jeśli ma być jakaś czerwona nić biegnąca przez całą naszą podróż, to jest to czysta wola ludzi zaangażowanych w pomoc. Było to odczuwalne ze strony policji, strażaków, ratowników medycznych, a przede wszystkim wolontariuszy, którzy przyjechali na własną rękę z całego kraju. "Często naśmiewamy się tutaj z prażan, ale muszę ich przeprosić, ponieważ nigdy w życiu nie spotkałem tylu prażan, którzy przyjechali tutaj, aby pomóc", mówi Lukáš, dobroduszny Morawianin, który przybył do wiosek już następnego dnia, aby leczyć rannych.
W sztabie kryzysowym w Lužicach spotkałem wolontariuszkę przy stoliku kawowym, Ivę, artystkę z Pragi, której rodzice mieszkają w pobliskim Hodoninie. Zapytana o osobistą motywację do bycia tutaj, mówi: "Jeśli ktoś odbiera ci miejsce, w którym dorastałeś, gdzie spędziłeś dzieciństwo, to tak, jakby odebrał ci kawałek duszy". A kiedy pytam ją, co dała jej rola wolontariusza i koordynatora pomocy na Morawach, odpowiada niemal natychmiast: "tornado w mojej głowie".
Przyjaciele, od których oczekiwała, że będą preferować zabawę i wycieczki, i odwrotnie, ci, którym nigdy by nie powiedziała, natychmiast wsiedli do samochodu i udali się na Morawy. "To jest moment, w którym stajesz się bardzo świadomy tego, jakich ludzi chcesz mieć w swoim życiu, a jakich nie. Kiedy wrócę, planuję otaczać się tylko takimi ludźmi". Umówiła się ze strażakami, których poznała zaledwie kilka dni wcześniej, że dołączy do nich w wiosce na balu.
Iva siedzi w ekspresie do kawy i nabiera kolejną filiżankę gorącej kawy, gdy nagle odwraca się i mówi: "To wydarzenie zmieni ludzi. Po powrocie będziemy inni. Wszystko będzie inne i nie mogę się tego doczekać".
Zeznania zostały złożone w celu nagrania medalionów ludzi na koncert charytatywny Razem dla Moraw. Podziękowania dla Raya Basely'a za współpracę przy filmowaniu.
Wszystkie artykuły autorki/autora