Jak z konserwatystki zostałam znaną feministką, czyli historia o potędze literatury

Agnieszka Graff
feministkafeminizmgender
konserwatystka
Martyna F. Zachorska
| 23.3.2022 | 2 komentarze
Jak z konserwatystki zostałam znaną feministką, czyli historia o potędze literatury
Martyna w czasach, kiedy była konserwatystką (archiwum prywatne)

Kiedy w ubiegłym tygodniu przeczytałam o debacie o tzw. kryzysie męskości w Klubie Jagiellońskim, na której jedną z panelistek była Wiktoria Wilkosz, dziewiętnastoletnia żona działacza Konfederacji i propagatorka ruchu tradwife, zadumałam się nie tylko, jak większość internetu, nad kondycją polskiej prawicy, ale i nad samą sobą.

Dlaczego? Będzie to spore zaskoczenie dla większości. Tak się składa bowiem, że w Wiktorii widzę, do pewnego stopnia oczywiście (nie wyszłam wtedy za mąż, na szczęście – miałabym już na koncie jeden rozwód), siebie sprzed dziesięciu lat. Znacie mnie jako osobę otwarcie deklarującą się jako feministka, ale będąc w liceum przejawiałam poglądy, no, nazwijmy to, specyficzne.

Dziś nie ostały się żadne z moich esejów (chwała formatowi komputera!), ale gwarantuję, że były patetyczne i dobitne, można byłoby je wykorzystać jako kazanie na niedzielnej mszy.

ANNA KWAŚNICKA /FOTO GOŚĆ
ANNA KWAŚNICKA /FOTO GOŚĆ

Martyna jako laureatka Ogólnopolskiej Olimpiady Wiedzy o Rodzinie w 2015 r.

Pani od feminatywów wyśmiewała żeńskie końcówki

Gardziłam wszystkim tym, co wyznaję dziś, wyśmiewałam żeńskie końcówki, walczyłam o zakaz aborcji, twierdziłam, że gender to wymysł szatana (działo się to w czasie „pierwszej polskiej wojny z gender”, przy okazji słynnego listu biskupów z 2013), a w Holandii panuje Sodoma i Gomora. Wzorem był dla mnie Tomasz P. Terlikowski (to przez niego zaczęłam oficjalnie używać inicjału! Dziś po prostu lubię tak się podpisywać, ale nie zapomnijmy, skąd to się wzięło!), którego książki, np. „Sprawa profesora Chazana”, z pasją czytywałam. W ogóle prawicowe media miały na mnie olbrzymi wpływ, to one ukształtowały mój nastoletni radykalizm. Czytałam „Frondę” i „Gościa Niedzielnego”, który kupowano w mojej rodzinie. To z tych mediów dowiadywałam się, co się dzieje na świecie i co głoszą „agresywne feministki”. Co głosiły? Cywilizację śmierci i wszystko co najgorsze, naukę masturbacji dla czterolatków, zamienianie „chłopów w baby”, aborcję i eutanazję na życzenie. Zatem, słysząc o takich zagrożeniach, musiałam działać! Wtedy w moim mieście nie było żadnych (a przynajmniej aktywnie działających) organizacji pro-life, więc na pikiety nie chodziłam (zresztą, bałam się „agresywnych ataków lewackich bojówek”), ale działałam moim najważniejszym orężem – piórem.

Dziś nie ostały się żadne z moich esejów (chwała formatowi komputera!), ale gwarantuję, że były patetyczne i dobitne, można byłoby je wykorzystać jako kazanie na niedzielnej mszy. Niedaleko w sumie od tego było, ponieważ zostałam laureatką Ogólnopolskiej Olimpiady Wiedzy o Rodzinie organizowanej przez Wydział Teologiczny Uniwersytetu Opolskiego. Moje wypracowania o zagrożeniach dla współczesnych rodzin zostały docenione przez komisje i gładko przechodziłam kolejne etapy. Na ostatnim, ogólnopolskim, który był podzielony na część ustną i pisemną, musiałam wykazać się wiedzą z książki „Wokół początków życia ludzkiego” Doroty Kornas-Bieli czy publikacji Jacka Pulikowskiego (tak, tego który zasłynął cytatem o „upraszaniu żony” o współżycie). Chciałabym móc powiedzieć, że zrobiłam to tylko dlatego, że podkochiwałam się w poloniście, który był opiekunem tej olimpiady i chciałam z nim spędzać czas w czasie wyjazdów, ale chyba jednak trochę też wierzyłam w to, co swoim udziałem głoszę. Ciekawostka: na etap wojewódzki napisałam esej, w którym wspominałam o Kai Godek (która wtedy była początkującą działaczką, pojawiła się bodajże w jednym tylko programie) jako o „wzorze dla współczesnych”...

 

Diabelstwa nie było. Długo szukałam, ale nie znalazłam. Znalazłam za to wiele idei, które rezonowały z moim myśleniem. Znalazłam szacunek dla drugiego człowieka bez względu na to, kim jest. Znalazłam piękny język, który nie był przepełniony agresywnymi przymiotnikami czy określeniami wzbudzającymi strach.

Powoli w stronę światła

Tak samo jak dziś, w liceum kochałam książki. Pochłaniałam wszystkie, które trafiły mi w ręce – a najczęściej trafiały fundamentalistycznie chrześcijańskie pozycje. Pewnego dnia jednak dziwnym zrządzeniem losu zaczęłam czytać wywiad-rzekę z Agnieszką Graff. Stało się to przez przypadek – w mojej miejskiej bibliotece wówczas nie było zbyt wiele nowości, zatem starałam się czytać większość z tych, które już się pojawiły. Książkę Graff znalazłam właśnie na półce z nowościami i z radością zabrałam się za czytanie. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu wiele z tez profesorki okazywało się sensownymi. Co za dramat! Feministka mówi sensownie! Książka na tyle mi się spodobała, że postanowiłam ją zakupić – stała na półce obok Terlikowskiego, „Raportu o gender w Polsce” i „Idiotyzmów feminizmu”. Ta ostatnia książka zresztą wylądowała w koszu na makulaturę – choć niezmiernie szanuję literaturę, ten obrzydliwy paszkwil dokonał swojego żywota. Być może odrodził się w postaci książki o tematyce feministycznej?

Chociaż miałam indeksy i na prawo, i na psychologię, zdecydowałam się pójść, wbrew wszystkim, na filologię angielską do Poznania. Poznań, miasto tolerancji i… Biblioteki Raczyńskich! Tyle książek! Toż to raj! Już w pierwszym dniu pobytu pobiegłam w podskokach zapisać się do tej skarbnicy wiedzy. Zmartwiona, że mogę wypożyczyć jednorazowo jedynie sześć pozycji, skierowałam swe kroki od razu do półki z napisem „gender”. Miałam iście szatański plan! Wypożyczę książki tych wszystkich feministek i genderystów i będę wiedzieć, o czym dokładnie myśli wróg! Dotychczas znałam Środę, Butler czy Dunin jedynie z cytatów drukowanych w artykułach Frondy czy „Gościa Niedzielnego”. Teraz będę miała całość – pomyślałam i dumnie ruszyłam do mojej stancji czytać te szatańskie wersety.

Ostateczna przemiana

No i wtedy Wróżka Literaturuszka rzuciła na mnie zaklęcie. Z każdą kolejną książką opadały kolejne klapki z oczu. Dlaczego? A to dlatego, że naocznie przekonywałam się, iż cytaty z Gościa były wyjęte z kontekstu, a parafrazy zanadto potraktowane wodzami fantazji. Diabelstwa nie było. Długo szukałam, ale nie znalazłam. Znalazłam za to wiele idei, które rezonowały z moim myśleniem. Znalazłam szacunek dla drugiego człowieka bez względu na to, kim jest. Znalazłam piękny język, który nie był przepełniony agresywnymi przymiotnikami czy określeniami wzbudzającymi strach.

Czytałam, czytałam, czytałam…I tak od wyśmiewania przeszłam do podziwiania. Na własne oczy zobaczyłam, jak ważna jest rzetelność dziennikarska i jak bardzo luźno podchodzą do niej niektóre media. O ironio, są to te same media, które mianują się głosicielami zatajanej przez „główny nurt” (czy raczej, jak one to nazywają, „główny ściek”) prawdy.

Ostatecznym „przyklepaniem” mojej ewolucji w feministkę było proseminarium „Gender and language”, na które zapisałam się na drugim roku studiów licencjackich. Ku mojemu zdziwieniu (lata bycia urabianą przez media twierdzące, że „gender to nie nauka” zrobiły swoje) dostarczyło mi ono ogromu wiedzy i odkryło przede mną wiele tajemnic nauki. Bez ideologii, bez polityki – samo obalanie pseudonaukowych mitów, krok po kroku, wskazując na uchybienia metodologiczne i tzw. cherry picking (wybieranie przez autora jedynie takich danych, które potwierdzają naszą tezę). Na naszych oczach upadły „autorytety” autorów popularnych poradników w rodzaju „Mężczyźni są z Marsa, kobiety są z Wenus”. Ostatnie klapki spadły definitywnie. Licencjat pisałam o strategiach językowej manipulacji w tekstach publikowanych na największej amerykańskiej platformie pro-life, czyli LifeSiteNews. Bez moralizowania ani wskazywania zwycięzców. Tak jak lubię. Pozwólmy danym i literaturze mówić za siebie. Tak jak zrobiły to w moim przypadku.

Dyskusja dot. artykułu

W sumie 2 komentarze

Zostaw komentarz

Komentarz, który podoba się wam najbardziej

KK | 24.3.2022 11:43

Wow, bardzo ciekawy artykul

+1
Zareaguj