W ubiegłym roku władze odebrały w Czechach 2903 dzieci ich rodzinom. W czasach komunistycznego totalitaryzmu liczba ta była jednak znacznie wyższa. "Opieka społeczna" i "domy dziecka" służyły innemu celowi: jako dźwignia do zastraszania nieposłusznych rodziców.
Republika Czeska jest jednym z ostatnich krajów w Unii Europejskiej, w których nadal istnieją domy dziecka, a domy dziecka nie zostały przekształcone w mniejsze i bardziej przyjazne placówki. Ten smutny fakt ma podłoże historyczne: podczas gdy przed 1948 r. w placówkach było miejsce tylko dla 1400 dzieci, a większość porzuconych dzieci dorastała w rodzinach zastępczych, państwo komunistyczne nie ufało rodzicom zastępczym. Chciało jak najlepiej kierować życiem swoich obywateli od kołyski, pod hasłem "dobro dziecka jest tożsame z dobrem społeczeństwa". W ciągu dwóch lat liczba dzieci w sierocińcach wzrosła sześciokrotnie: w 1950 r. w sierocińcach przebywało 8 227 dzieci!
Smutne życie w zamku
Często były to dzieci więźniów politycznych. Jednym z nich był Josef Sorban, którego ojciec został skazany za przerzucanie ludzi na Zachód, a matka również trafiła do więzienia. Josef został umieszczony w domu dziecka dla dzieci w wieku przedszkolnym w Chotěborze, a następnie w domu dziecka dla dzieci objętych obowiązkiem szkolnym w Holicach. "Jako najmłodsi byliśmy zastraszani przez starszych. Nie dbali o nas zbytnio, jeśli chodzi o ubrania, dostawaliśmy tylko starsze, zużyte. Podczas przerw w szkole dzieci miały przekąski, ale nasza szóstka z sierocińca nie miała nic" - powiedział w swoich wspomnieniach dla archiwum Pamięci Narodu. Nikt z rodziny nie wiedział, gdzie jest chłopiec. Matka wyciągnęła tę informację z więzienia dopiero przy pomocy strajku głodowego. Po półtora roku babci, która wstąpiła do partii komunistycznej, udało się w końcu uzyskać opiekę nad Józefem.
Marie Ronešová spędziła siedem lat w sierocińcu, a jej rodzina nigdy nie dowiedziała się, dlaczego została zabrana. Być może na polecenie komitetu ulicznego wrogiego jej ojcu, byłemu handlowcowi. "Moja matka czekała na mnie przed szkołą i nigdy więcej mnie nie zobaczyła, nic nie powiedzieli moim rodzicom", wspomina ten dzień w 1954 roku, kiedy jako pierwszoklasistka została zabrana do domu dziecka w Krnsk koło Mladej Boleslav. Sąd orzekł, że jej rodzice nie byli w stanie się nią opiekować i przez siedem lat rodzice odwoływali się od tej decyzji i odwiedzali ją w domach dziecka w całych Czechach.
"Modliłam się do Boga o uwolnienie mnie z sierocińca, ale nic się nie wydarzyło, więc stopniowo nauczyłam się, że muszę polegać na sobie" - mówi Marie Ronesova o tym, jak sierociniec odcisnął niezatarte piętno na jej psychice. Jej rodzicom udało się nakłonić ją do powrotu do domu dopiero, gdy Marie trafiła do szpitala z zapaleniem płuc i okazało się, że cierpiała również na nieleczoną szkarlatynę.
Usuwanie dzieci było standardowym i w zasadzie jedynym sposobem, w jaki państwo "rozwiązywało" problemy w rodzinach. I miało to swoje skutki. Do 1960 roku 20 000 dzieci żyło w placówkach opiekuńczych, w tym 5 000 dzieci poniżej trzeciego roku życia. W skonfiskowanych zamkach i zrujnowanych klasztorach budowano domy dziecka na dużą skalę.
Mały płakał i wołał mnie
Totalitarny reżim nie musiał uzasadniać odbierania dzieci rodzicom i umieszczania ich w sierocińcu. Niemal wszystko, co mu się nie podobało, można było ukryć pod hasłem "naruszenie obowiązków rodzicielskich". I tak strach o dzieci stał się potężną dźwignią na wszystkich rodziców, którzy nie podobali się komunistom, od lat pięćdziesiątych do osiemdziesiątych. Bezpieczeństwo państwa wykorzystywało go w przesłuchaniach, a także w wywieraniu presji na ludzi, by podpisywali tajne umowy o współpracy.
Jedną z osób, które zdołały mu się przeciwstawić, była Miluška Havlůjová. W 1953 r. została aresztowana za próbę wysłania na Zachód spisanych przez jej ojca wspomnień z rocznego pobytu w obozie uranowym w Jachymowie. Została zabrana wraz z 14-miesięcznym synem. "Przed budynkiem Zakładów Włókienniczych stał tatraplan. Wyszedł z niego mężczyzna, wziął mnie za ramiona, pokazał swoją odznakę i powiedział: "Chodź z nami". Następnie z gracją wepchnął mnie na tylne siedzenie tatraplanu z Tomášem na rękach" - opisała okoliczności swojego aresztowania Pamięci Narodu.
Została przewieziona do Bartolomějska na przesłuchanie. Początkowo mogła trzymać małego Tomasza na kolanach. Ale kiedy przesłuchujący krzyczeli na nią, chłopiec rozpłakał się, a jeden z policjantów powiedział: "Zabierzcie bachora". Zabrali go do sąsiedniego pokoju, gdzie Milushka słyszała jego płacz podczas czterogodzinnego przesłuchania: "Mały płakał i wołał. Nic nie mogłam zrobić. Potem zapadła cisza. Malej zasnął. Potem obudził się i znowu płakał. To było straszne..." Tym razem została zwolniona. Podczas drugiego przesłuchania próbowano nakłonić ją do podpisania umowy o współpracy z Państwową Służbą Bezpieczeństwa. Kazali jej założyć więzienne ubranie i patrzeć przez okno na podwórko, po którym jeździł policjant z wózkiem. Mimo to odmówiła współpracy. Z więzienia wyszła w 1955 r., gdy prezydent Zapotocki ułaskawił matki z małymi dziećmi. Ale w domu czekał ją jeszcze jeden bolesny moment. Mały Tommy nie poznał jej po dwóch latach...
Gdyby dotknęli moich dzieci, podpisałbym wszystko i zdradził wszystkich.
W okresie normalizacji reżim nie traktował już swoich wrogów z taką brutalnością jak w latach 50-tych. Ale strach o dzieci nadal pozostawał narzędziem szantażu nieposłusznych obywateli.
"Więc zobaczysz chłopca, gdy będzie miał 18 lat. I to tylko wtedy, gdy będziesz miała dużo szczęścia", SS powiedziało Janie Soukupovej wiosną 1988 roku, kiedy aresztowali ją przed przedszkolem, do którego właśnie zabrała swojego małego syna. Była tylko winna przeprowadzenia wywiadu z dysydentem Petrem Cibulką dla samizdatowego magazynu Host. Państwowa służba bezpieczeństwa wysłała między innymi listy do departamentu opieki społecznej, oczerniając Janę za to, że nie opiekowała się swoimi dziećmi. "Gdyby zabrali mi dzieci, podpisałabym wszystko" - mówi Jana Soukupová. "Gdyby dotknęli moich dzieci, podpisałabym wszystko i zdradziłabym wszystkich. Zawsze szaleńczo kochałam swoje dzieci. Na szczęście nigdy do tego nie doszło".
Czartystka Eva Joachimová, która w drugiej połowie lat 80. była matką czwórki dzieci, również stanęła przed podobnymi dylematami. "Co sześć miesięcy byłam wzywana do ratusza, do wydziału socjalnego. Co sześć miesięcy pytano mnie, ile mam dzieci, jak się nazywają, kiedy się urodziły, jakby wszystko zmieniło się w ciągu sześciu miesięcy. Trwało to kilka godzin" - mówi Eva Joachimová.
"Wiosną 1989 roku było już dość ciężko. Wtedy powiedziano mi, że moje dzieci zostaną mi odebrane. Musiało być dla nich jasne, że mimo dzieci jestem bezbronna. Naprawdę nie wiedziałam wtedy, co robić". Na szczęście, zanim "służby socjalne" podjęły działania, nadszedł listopad 1989 roku i warunki się zmieniły.
Patrząc wstecz, Eva Joachimová mówi, że za drugim razem nie postąpiłaby inaczej. "Nie mogłam sobie wyobrazić, że pewnego dnia powiem mojej córce: "Wiesz, Anka, mogłam podpisać Kartę, ale tego nie zrobiłam, bo bałam się o ciebie". Jestem odpowiedzialny za jej życie, ale właśnie dlatego! Chodzi o zasady, chodzi o kierunek, chodzi o życie".
Jedyne, co nasze dziewczynki z tego miały, to to, że nie mogły chodzić do szkoły. I nic nie mogłem na to poradzić.
Większość dzieci dysydentów w okresie normalizacji była głównie dotknięta faktem, że nie mogły oficjalnie studiować. "Nasze dziewczynki cierpiały tylko dlatego, że nie mogły chodzić do szkoły. I nic nie mogłem na to poradzić. Musiałabym robić straszne rzeczy, żeby utrzymać je w szkole. Więc niestety. To jedyna rzecz, która sprawia, że moja dusza jest ciężka", powiedział filozof Ladislav Hejdanek w wywiadzie dla Pamięci Narodu, dodając: "Kluczowe dla dzieci było to, jak zachowywała się moja żona. A moja żona zachowywała się tak, jakby nic się nie działo. Córki też się tak zachowywały. Wyśmiewały się z policjantów".
Bieganie? Bieg dla pamięci narodu
Szczególnie teraz wytrwałość bohaterów XX wieku może nas inspirować. Pamiętaj o nich podczas Biegu Pamięci Narodu w piętnastu czeskich i morawskich miastach. Przy okazji wesprzesz filmowanie wspomnień innych weteranów. Więcej informacji na stronie behpropametnaroda.cz. I nie zapomnij o odstępach...
Poczucie, że rodzice mogą być szantażowani przez swoje dzieci, dotykało zdecydowaną większość ludzi w Czechosłowacji w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Kluczem było "może" - ponieważ maszyny zachowywały się tak nieregularnie i nieprzewidywalnie, że nikt nie wiedział, czy zostanie za coś ukarany, czy nie.
W każdym razie ślady ówczesnej idei, że państwo może robić ze swoimi najmniejszymi obywatelami, co mu się podoba, pozostały w pamięci genetycznej naszych instytucji do dziś. To również dlatego jesteśmy ostatnim krajem w Unii Europejskiej, w którym nadal istnieją placówki dla dzieci poniżej trzeciego roku życia i dlaczego nie ma wystarczającego wsparcia dla tymczasowych rodziców zastępczych, którzy mogliby je zastąpić. Oczywiście w instytucjach tych często pracują ludzie, którzy naprawdę starają się działać w interesie dzieci - ale często muszą to robić na przekór systemowi.
Wszystkie artykuły autorki/autora