Sara Mardini, syryjska pływaczka wyczynowa, która zdołała uratować dwa tuziny uchodźców na Morzu Egejskim, wyciągając tonącą łódź na brzeg, została zwolniona z greckiego więzienia kilka tygodni temu. Absurdalnie brzmiące zarzuty obejmowały przemyt.
Sara przyjechała do Pragi na wycieczkę z przyjaciółką, ale skończyła w wirze wywiadów dla dziennikarzy i organizacji praw człowieka. Nie ma w tym nic zaskakującego. W wieku dwudziestu czterech lat przeszła więcej niż niektórzy ludzie przez całe życie.
Po raz pierwszy zwróciła na siebie uwagę opinii publicznej bohaterskim czynem, o którym będzie jeszcze mowa. Drugi raz miał miejsce sześć miesięcy temu, kiedy została uwięziona pod zarzutem przemytu, szpiegostwa i prania brudnych pieniędzy. I wreszcie na przełomie roku, kiedy została zwolniona za kaucją w wysokości 130 000 koron po stu sześciu dniach.
Nic dziwnego, że wielu uważa ją za doskonały przykład kryminalizacji wolontariuszy w obszarach kryzysowych. Jednak Sara Mardini stanowczo mówi: "Będę nadal pomagać uchodźcom".
Twoje aresztowanie nastąpiło w czasie, gdy byłaś już humanitarną "celebrytką". Jak do tego doszło?
Było to związane z moją pracą dla ERCI (Emergency Relief Centre International). Pomagałem im głównie na wyspie Lesbos, a w międzyczasie regularnie wracałem do szkoły w Niemczech. W lutym zeszłego roku, po rutynowym patrolu na wyspie, mój kolega i ja zostaliśmy zatrzymani przez lokalną policję, a nasze telefony komórkowe zostały skonfiskowane. Powiedzieli nam, że to dlatego, że samochody należące do organizacji miały rzekomo fałszywe tablice rejestracyjne.
Współpracowaliśmy z nimi i uznaliśmy sprawę za załatwioną. Jeszcze większym szokiem było odebranie mi dokumentów na lotnisku w sierpniu i wysłanie do aresztu. Teraz jestem wolny, ale mam zakaz wjazdu do Grecji i czekam na proces.
Co utrzymywało Cię na powierzchni w więzieniu?
Głównie ogromna fala solidarności, którą poczułem z zewnątrz. Moja berlińska szkoła zorganizowała wsparcie dla zespołu prawnego, a moi koledzy z klasy zorganizowali publiczną demonstrację przed Bramą Brandenburską na rzecz mojego uwolnienia. Następnie na całym świecie odbyło się więcej takich kampanii, za co jestem bardzo wdzięczny.
Czytanie, medytacja, ćwiczenia bardzo mi pomogły. Miałem na to dużo czasu w więzieniu.
Jak postrzegasz powody swojego aresztowania?
Oczywiście odrzucam oficjalne oskarżenia. Myślę, że grecka policja i inne siły władzy próbują pozbyć się nas z wysp. Prawdopodobnie uważają, że ponieważ pomagamy zdesperowanym ludziom tutaj, grupy przemytnicze chętniej wybierają wyspy, by przerzucać uciekających ludzi. Chcą nas zastraszyć, byśmy opuścili wyspy na własną rękę.
Nie bałem się
Jak wyglądało twoje życie przed wojną?
Byłem pływakiem w syryjskiej drużynie narodowej. Chodziłem do szkoły, a latem pracowałem na pół etatu jako ratownik na basenie. Moje życie nie różniło się od życia moich rówieśników w całej Europie.
Co poprzedziło decyzję o ucieczce z Syrii?
Na początku wojny mieszkaliśmy na wsi, ale straciliśmy nasz dom podczas walk. Ponieważ nie było tam już bezpiecznie z powodu bombardowań, przenieśliśmy się do Damaszku, który w tamtym czasie był jeszcze stosunkowo spokojny. Ale nawet tam bombardowania nas nie omijały. Za każdym razem, gdy ktoś z rodziny opuszczał dom, towarzyszyło nam uczucie, że możemy się już nigdy nie zobaczyć. Nie chciałem już tego doświadczać.
Miałeś więc przed sobą długą drogę.
Zdecydowałam się wyjechać z moją siostrą Jusrą. Poleciałyśmy z Damaszku do Stambułu, gdzie przez znajomego skontaktowałyśmy się z człowiekiem, który miał zorganizować naszą dalszą podróż przez morze. Następnie spotkaliśmy się z przewoźnikiem na placu, gdzie udzielił nam dalszych instrukcji, jak dostać się autobusem na jedną z tureckich wysp.
Następnie czekaliśmy na wyspie przez kolejne cztery dni, zanim gumowy ponton o pojemności siedmiu osób został wypełniony dwudziestoma uchodźcami. Wyruszyliśmy o zachodzie słońca. Trasa, która miała zająć czterdzieści minut, zajęła nam trzy i pół godziny.
Zdjęcia wykonane przez Janę Plavec w 2015 r. podczas kryzysu uchodźczego na Lesbos.
Co się stało?
Silnik łodzi zatrzymał się wkrótce po starcie i łódź zaczęła tonąć. Musieliśmy szybko zdecydować, co robić dalej. Aby odciążyć łódź, moja siostra i ja wskoczyliśmy do wody i na zmianę z innymi członkami załogi łodzi pływaliśmy obok tonącej łodzi i ciągnęliśmy ją dalej w kierunku greckich wysp. Moja siostra i ja jesteśmy wyczynowymi pływaczkami, więc po prostu robiłyśmy to, co musiałyśmy. Na zmianę pływałyśmy obok łodzi przez ponad trzy godziny, aż wszystkie dotarłyśmy do brzegu.
Mówi się, że nikt nie wsadza własnego dziecka do łodzi, chyba że jest tam bezpieczniejsze niż na lądzie. Jakie były Twoje odczucia na łodzi?
Nie bałem się, ponieważ woda to mój żywioł. Byłam przyzwyczajona do pływania przez wiele godzin, a jeśli sytuacja się pogorszyła, wiedziałam, że wezmę moją siostrę na ramiona i będziemy płynąć razem. Ale większość ludzi na tej łodzi nie umiała pływać. Nie wiedzieli, czy przeżyją. To musiało być niewyobrażalnie trudne dla rodziców z dziećmi.
Dziś widzę to inaczej.
Co się stało, gdy dotarliście na ląd?
Na brzegu leżały tysiące porzuconych kamizelek ratunkowych. Próbowaliśmy znaleźć restaurację lub hotel, ale nikt nie chciał nas przyjąć. Pewna Greczynka poradziła nam, abyśmy udali się do kościoła, gdzie moglibyśmy spędzić noc i następnego dnia kontynuować podróż do innej wioski oddalonej o około cztery godziny drogi. Stamtąd autobusy UNHCR zabrały nas do Mytilini.
Po kolejnych czterech dniach oczekiwania, podczas których moja siostra i ja spaliśmy w ogrodzie lokalnego urzędu gminy, otrzymaliśmy nasze dokumenty i mogliśmy kontynuować podróż do Aten, a stamtąd przez Macedonię, Serbię, Węgry i Austrię do Monachium, a na koniec do naszego ostatecznego celu - Berlina.
Podczas podróży spotkaliście się z wieloma nienawistnymi reakcjami. Rzucano w ciebie butami.
To było na Węgrzech. Na początku byłem zraniony, nie chciałem nikogo skrzywdzić, nie chciałem nawet tam zostać. Chciałem po prostu jechać dalej. Wtedy nienawidziłem tego kraju, ale dziś patrzę na to trochę inaczej.
Ci ludzie musieli zmierzyć się z zupełnie nową rzeczywistością, do której nie byli przyzwyczajeni i w której znaleźli się nie z własnej winy. Co więcej, brakowało im więcej informacji, więc często po prostu się bali. A ludzie, którzy się boją, zachowują się impulsywnie. Dlatego dziś to rozumiem i nikogo nie obwiniam, ani nie chcę nikogo osądzać.
Wróciłeś na wyspę w tym samym roku. Co cię do tego skłoniło?
Kiedy historia mojej siostry i moja stała się publiczna, wiele rzeczy zaczęło się dziać wokół nas. Zaproponowano nam udział w Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Rio w drużynie złożonej z uchodźców. Jusra zakwalifikowała się i wzięła udział w zawodach.
W międzyczasie otrzymałem ofertę od ERCI, która pomaga uchodźcom na Lesbos, aby wrócić do Grecji jako wolontariusz. I tak znalazłem się tam, gdzie wylądowałem z gumowym pontonem. To było mocne, płakałam w samolocie.
Ale kiedy poznałam moich nowych kolegów z organizacji i dzieci, które miałam uczyć pływać, wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu. Zostałam na kolejne dwa lata.
Na czym polegał Twój wolontariat na wyspie?
Pracowałem jako ratownik i tłumacz z języka arabskiego w szpitalu w jednym z obozów dla uchodźców. Każdego dnia pilnowaliśmy brzegu i byliśmy gotowi pomagać ludziom na łodziach.
Jak żyją ludzie w tych obozach?
W obozie, który może pomieścić dwa tysiące osób, jest dziewięć tysięcy uchodźców mieszkających głównie w namiotach. Rodziny są stłoczone na bardzo małych przestrzeniach, gdzie brakuje prywatności, brakuje udogodnień socjalnych, a służba zdrowia jest tylko podstawowa.
W obozie jest także wiele dzieci, które nie mają żadnych udogodnień, nie ma odpowiednich szkół i są narażone na wykorzystywanie.
Sytuacja nie jest łatwa nawet dla organizacji pozarządowych, które starają się im pomóc, ponieważ odczuwamy utratę publicznego zainteresowania tymi ludźmi. Znajduje to odzwierciedlenie w malejącej pomocy materialnej.
Uchodźstwo oznacza utratę
Co najbardziej utkwiło ci w pamięci z dotychczasowych doświadczeń i perypatetyków?
Zdecydowanie Greczynka, która pomogła nam, mimo że nic o nas nie wiedziała. Odwiedziłem ją nawet trzy lata później, a kiedy mnie rozpoznała, zalała się łzami.
Po tym, jak opowiedziałem jej swoją historię, powiedziała mi, że jestem bohaterem, ale nie zdawała sobie sprawy, że to ona wykazała się heroizmem. Gdyby nie pomogła mi tamtej nocy, gdy dotarliśmy do brzegu, zamarzlibyśmy gdzieś na zewnątrz i Bóg wie, jak by się to wszystko skończyło. Jej dobra wola dała nam nadzieję.
Jak to jest być uchodźcą?
To słowo to tylko etykietka. Łatwo jest zostać uchodźcą, wystarczy stracić dom. Nie chodzi o to, że przede wszystkim chcesz mieszkać w innym kraju. Bycie uchodźcą oznacza utratę; czy to domu, bliskich osób, czy nawet części ciała. Oznacza porzucenie życia, do którego się przywykło i rozpoczęcie zupełnie innego. Od zera.
Nigdy nie czułem się urażony terminem uchodźca, ale dla wielu ludzi, zwłaszcza starszego pokolenia, jest to piętno, którego się wstydzą.
Czy czegoś żałujesz?
Nie, niczego. Myślę, że dziś postąpiłbym tak samo.
Co powiedziałbyś ludziom, którzy są oporni na pomaganie uchodźcom?
Podstawowym założeniem wszystkiego jest komunikacja. Że to działa, widziałem na Węgrzech. Na początku leciały na mnie buty, a kilka miesięcy później przyjmowałem zaproszenia na konferencje, ludzie klepali mnie po plecach i nazywali odważnym.
Chciałbym, żeby ludzie spróbowali wyjść ze swojej strefy komfortu i nawet jeśli się czegoś boją, spróbowali poświęcić tej rzeczy przynajmniej pięć minut swojego czasu w bezpośredniej konfrontacji. Wystarczy chwila przy kawie lub herbacie i zwykła ludzka rozmowa, a wierzę, że możesz spotkać swojego najlepszego przyjaciela.
Wszystkie artykuły autorki/autora