Nikt nie wie, ile osób, w tym dzieci, próbuje teraz przetrwać mróz na granicy polsko-białoruskiej. Ale oni tam są. I nie mogą wrócić. Boją się. Są w impasie, podobnie jak Europa.
Idź! Komenda, która w ostatnich miesiącach często niosła się przez lasy na granicy polsko-białoruskiej. To, co dzieje się tam, gdzie kończy się Białoruś, a zaczyna Unia Europejska, było już wielokrotnie opisywane. Białoruski reżim sprowadził na swoje terytorium migrantów z Iraku, Syrii, Libanu i innych krajów, a następnie wywiózł ich do granic Polski (ale także Litwy i Łotwy), gdzie pozostawiono ich w prowizorycznych obozach. Raz na jakiś czas są ładowani do samochodów i przewożeni do polskiej granicy. Tam lokalni żołnierze używają termowizji, aby mieć oko na miejsce pobytu swoich polskich odpowiedników. W pewnym momencie przecinają szlabany graniczne i krzyczą: "Idź! Czasami wysyłają za nimi psy.
Jeśli migrantom uda się przedostać na polską stronę, ale zostaną złapani, ma miejsce jeden z dwóch scenariuszy. Albo są w tak złym stanie zdrowia, że polscy żołnierze lub funkcjonariusze straży granicznej zabierają ich do szpitala, tylko po to, by zabrać ich z powrotem do lasu, gdy poczują się lepiej. Drugi scenariusz jest podobny do białoruskiego: spychają ich z powrotem do granicznego ogrodzenia z drutu kolczastego, przecinają go i krzyczą Idź!
"Niektórzy doświadczyli tego dziesięć razy" - mówi Nina Baše, polska tłumaczka, która w zeszłym roku współtworzyła inicjatywę Hope Zone. Stało się to po tym, jak śledziła historię rodziny, która przeżyła w lesie z trójką dzieci, z których najmłodsze miało dwa lata, na profilu w czasie rzeczywistym dyrektora polskiej organizacji humanitarnej. "Opisywali, jak nie mieli nic do jedzenia ani picia, jak dzieci lizały zwęglone gałęzie, bo były spragnione. To zachwiało moją ówczesną pewnością, że żyjemy w bezpiecznej przestrzeni. Nie rozumiałam, że coś takiego może dziać się w pobliżu naszego kraju i że umundurowany przedstawiciel państwa to nie ratunek i bezpieczeństwo dla tych ludzi, ale śmiertelne ryzyko" - opisuje mi swoją początkową motywację kobieta, ale po sześciu miesiącach prób podejrzewa już, że jej wysiłki, by wzbudzić solidarność z uchodźcami, prawdopodobnie nie będą miały większego wpływu.
Ostatnie doniesienie o martwym ciele pojawiło się w listopadzie, a kolejne w grudniu - znaleziono ciało na poboczu drogi. Od tego czasu nie odnotowano żadnych zgonów. Dopiero w listopadzie spadł śnieg i zaczęło zamarzać.
Zastanawiam się, czy ma jakieś raporty na temat tego, ile osób znajduje się teraz na granicy - w połowie stycznia. "Gęstość ludzi jest różna, czasami jest ich więcej, czasami mniej, ale nadal są, nadal są rodziny z dziećmi. Różnica polega na tym, że nikogo to już nie obchodzi" - odpowiada. Oficjalnie od zeszłego lata w strefie zginęło około 15 osób, ale aktywiści uważają, że liczba ta jest znacznie wyższa. "Ostatnie doniesienie o martwej osobie pojawiło się w listopadzie, a kolejne w grudniu - znaleziono ciało przy drodze. Od tego czasu nie zgłoszono żadnych zgonów. I dopiero w listopadzie spadł śnieg i zaczęło zamarzać" - mówi Nina Bashe.
Podwójne standardy
"Niektórzy mieli żelazne obręcze bokserskie i buty ze stalowymi noskami. Kopali nas, gdy leżeliśmy na ziemi. Zmusili nas do oddania pieniędzy i telefonów. Moje ciało było potem czarne i sine". Jedno z wielu zeznań zebranych przez Amnesty International po białoruskiej stronie granicy i opublikowanych na początku stycznia. Czytamy tam również o syryjskiej rodzinie, która została złapana przez polskie siły bezpieczeństwa i użyto wobec niej gazu pieprzowego, w tym w oczy ich dzieci.
Jeśli nic więcej, to przynajmniej podpis
Tłumaczka Nina Baše jest w kontakcie z wolontariuszami w Polsce, którzy od wielu tygodni pomagają w strefie przygranicznej. Często są to mieszkańcy okolicznych miejscowości. W nocy, zamiast spać, wstają i przynoszą uchodźcom ciepłą herbatę, zupę lub ubrania. "Nie mogą spać spokojnie, wiedząc, że niedaleko ich domu ludzie zamarzają lub umierają" - mówi Nina.
Nina i inni podobnie myślący ludzie napisali petycję wzywającą Unię Europejską do zapewnienia pomocy humanitarnej migrantom. Planują również przetłumaczyć swoją stronę internetową www.heumanity.eu na języki narodowe krajów europejskich. Zakładają, że przynajmniej zachodnia część Europy będzie bardziej przychylna uchodźcom.
Lekarze bez Granic również opublikowali raport na początku stycznia. Poinformowali w nim, że wycofują się z tego obszaru, ponieważ pomimo wszelkich starań nie udało im się dotrzeć do zalesionego regionu przygranicznego, w którym ukrywali się migranci, którym chcieli udzielić pomocy humanitarnej. Ale polskie władze, z którymi negocjowali przez trzy miesiące, nie chciały ich wpuścić. Zespoły Lekarzy bez Granic przeniosły się na ten obszar w drugiej połowie listopada 2021 r., kierowane przez koordynatorkę kryzysową Frauke Ossig, która obecnie przebywa w Niemczech. "Do początku stycznia przemieszczałam się między naszymi zespołami w Polsce i na Litwie. W Polsce przebywaliśmy w pobliżu bezpiecznej strefy w województwie podlaskim" - pisze do mnie Ossig.
Pytam ją, czy kiedykolwiek doświadczyła sytuacji, w której Lekarze bez Granic nie byli w stanie zapewnić pomocy humanitarnej w Europie. "Lekarze bez Granic pracują na całym świecie od ponad pięćdziesięciu lat i nie mogę mówić o każdej interwencji, ale mogę powiedzieć, że w lasach Polski byli ludzie potrzebujący pomocy, z których niektórzy zginęli. Byliśmy gotowi jej udzielić, jeśli tylko uzyskaliśmy do niej dostęp" - stwierdza. Na Litwie Lekarze bez Granic również podobno nie mogli wejść do lasu wzdłuż granicy. Jednak rząd zezwolił im przynajmniej na dostęp do przejść granicznych.
Słowo migracja jest niezwykle ryzykowne politycznie w Europie, a zwłaszcza politycy z Europy Środkowej często mają przemożną potrzebę wyglądania na kogoś, kto nie przepuści nikogo przez granicę.
Według Frauke Ossig najtrudniejsze jest obserwowanie kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy zimą schronili się w europejskim lesie, pilnie potrzebując wody, jedzenia, ciepłych ubrań, a niektórzy nawet opieki medycznej, ale boją się opuścić las. Obawiają się bezprawnych, przymusowych represji, łamania ich podstawowych praw człowieka i przemocy ze strony straży granicznej po wszystkich trzech stronach granicy. "Ludzie w lesie w Polsce i w pozostałych dwóch krajach nie będą aktywnie zwracać się do władz o pomoc. Widzimy tu podwójne standardy ze strony przywódców UE - wzywają oni do zapewnienia dostępu do pomocy humanitarnej w sytuacjach kryzysowych w innych krajach na całym świecie, ale milczą, gdy kryzys pojawia się na ich własnym podwórku. Jest to dla nas nie do przyjęcia" - podkreśla Ossig.
Politycznie ryzykowne słowo
Ludzie są uwięzieni. Utknęli na granicy, gdzie po jednej stronie znajduje się autorytarny reżim Aleksandra Łukaszenki, który mści się za sankcje nałożone przez UE. A po drugiej stronie jest Unia Europejska, która od dawna nie potrafi skutecznie radzić sobie z polityką migracyjną. "Słowo migracja jest niezwykle ryzykowne politycznie w Europie, a zwłaszcza politycy z Europy Środkowej często mają przemożną potrzebę wyglądania na kogoś, kto nie przepuści nikogo przez granicę" - mówi Tomáš Weiss z Katedry Studiów Europejskich na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Karola.
Fakt ten, jak twierdzi, doprowadził polski rząd do bycia być może nawet twardszym, niż by chciał. Ale ponieważ od dawna był on twardy w kwestii migracji, obecna sytuacja również zmusza go do zajęcia twardego stanowiska. Wcześniejsze fale migracji już zmieniły pogląd na migrację. "To, co przed 2013 r. potraktowalibyśmy jako wyraźny impuls do pomocy humanitarnej, teraz przerodziło się w dyskusję o naszym bezpieczeństwie i poczuciu strachu" - mówi politolog.
Rozwiązanie wybrane przez Polskę jest dobrze znane: rząd ogłosił stan wyjątkowy na granicy z Białorusią. W pasie o szerokości trzech kilometrów i długości około 420 kilometrów dziennikarze i pracownicy organizacji pomocowych nie mogą wjeżdżać, a prawa obywatelskie są ograniczone. Jednocześnie odmówili wpuszczenia na swoje terytorium Frontexu (Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej, której zadaniem jest ochrona zewnętrznych granic UE). Nie zezwoliły również na wjazd Komisarz Praw Człowieka Rady Europy, Dunji Mijatovic. Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) również nie ma dostępu, podobnie jak Międzynarodowa Organizacja ds. W przypadku odmowy Frontexu powodem jest prawdopodobnie to, że Polska ma od dawna napięte stosunki z Unią i nie chce wydawać się "słaba" i przyjmować pomocy. W przypadku pozostałych organizacji najbardziej prawdopodobnym powodem jest to, że polski rząd nie chce, aby na jego granicach pojawiły się dowody na łamanie praw człowieka i praw międzynarodowych.
To nie pierwszy raz, kiedy ludzie znajdujący się w trudnej sytuacji życiowej, którzy chcą dostać się do bezpiecznego miejsca, którzy wyruszają w podróż ku lepszemu życiu, są wykorzystywani w najbardziej ordynarny sposób i traktowani jako materiał polityczny.
Na jesiennej sesji plenarnej Parlament Europejski wydał rezolucję, w której stwierdził, że Polska nie może zachowywać się tak, jak zachowuje się w sytuacji, która powstała u jej granic. Polska próbowała się wówczas bronić, argumentując, że był to atak Łukaszenki i próba osłabienia Unii Europejskiej. Ale nic więcej się nie wydarzyło. To, co udało się zrobić Unii, to ograniczyć loty do Mińska organizowane przez białoruski reżim, czyli ograniczyć liczbę migrantów na terytorium Białorusi. Niektórzy zaczęli wracać (według Amnesty International były to jednak powroty przymusowe, w tym do Syrii, skąd nie pochodzą). Ale UE nie zajmuje się już tym, jak pomóc pozostałym ludziom, którzy utknęli w strefie przygranicznej.
Prawa człowieka i walka polityczna
Podstawowa odpowiedzialność za ochronę granic zewnętrznych zawsze spoczywa na danym państwie, przypomina Tomáš Weiss. Oczywiście można powtórzyć Polsce, że podpisała umowy międzynarodowe i musi przestrzegać prawa międzynarodowego. Karta Praw Podstawowych UE wyraźnie odnosi się do Konwencji Genewskiej dotyczącej statusu uchodźców i zapisuje obowiązek umożliwienia uchodźcom dostępu do procedury azylowej. Jednak według Tomáša Weissa sprawę komplikuje fakt, w jaki sposób uchodźcy dostali się do kraju. To nie jest spontaniczna fala, ale białoruski ruch. "Chociaż jasne jest, że ta różnica nie pomaga ludziom w lesie" - mówi Weiss, dodając, że jego zdaniem jest to w każdym razie powód, dla którego Polska nie została poddana ostrej krytyce ze strony instytucji europejskich. Podobnie jak - z wyżej wymienionych powodów - solidarność innych państw UE, które mogłyby wesprzeć Polskę. Na przykład przeprowadzając część procedur azylowych na swoim terytorium.
Nie uciekaj od telewizji i informacji
W jaki sposób możemy sprawić, by kwestia przyjmowania migrantów nie była dla nas przeszkodą - tak, byśmy byli bardziej skłonni pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują? Pod tym względem słowacki nadawca publiczny RTSV wykonał dobrą robotę. Od stycznia tego roku emituje dziesięcioodcinkowy serial Priznanie, będący luźną kontynuacją niezwykle udanego serialu Nest. Być może ze względu na wielki sukces pierwszej serii, słowaccy programiści telewizyjni nie bali się zaryzykować i wybrali los syryjskiego migranta jako jeden z głównych wątków fabularnych kontynuacji.
W furgonetce pełnej migrantów przeżyła tylko Syryjka Lejla wraz z synem, który następnie ubiegał się o azyl w kraju. I najwyraźniej nie był to zły ruch ze strony stacji telewizyjnej. Po emisji drugiego odcinka, w którym widzowie zostali już skonfrontowani z tematem migracji, nie uciekli od telewizji, wręcz przeciwnie. Serial bije rekordy oglądalności. "Chciałem, żeby ludzie zastanowili się, co by zrobili. Żeby zobaczyli, że niektórzy są gotowi zaryzykować swoje życie. Żeby zobaczyli, że jest w nich siła, która jest większa niż strach przed utratą życia" - mówi mi przez telefon reżyser serialu, Braňo Mišík. "Ale nie chciałem jednocześnie udzielać odpowiedzi na tak trudny temat. Uważam jednak, że takie tematy muszą być poruszane i dyskutowane. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaną one jedynie obawami i uprzedzeniami wśród ludzi".
Wszystkie artykuły autorki/autora